Garncarstwo jest czymś nieodzownym w kulturze Maroka. Czymś, co towarzyszyło ludności praktycznie od samych początków osadnictwa i przetrwało prawie że w niezmienionej formie po dziś dzień. Dlatego jest to coś szczególnie wartego uwadze i chociaż kilka wpisów nie jest w stanie w pełni nakreślić złożoności jednocześnie przenikających się kultury i sztuki związanej z ceramiką, to przynajmniej uchyli rąbka przekazywanej z pokolenia na pokolenie tajemnicy sztuki ceramicznej.

Do zobaczenia pustynio, dałaś nam niezły wycisk. Witaj cywilizacji, gdziekolwiek jesteś. (-:,

Marokańska stolica ceramiki

Niespełna kilkadziesiąt kilometrów temu przemierzaliśmy bezkresy pustyni. Wczoraj jeszcze wieczorem kurczowo trzymałem w dłoniach nawigację satelitarną starając się po ciemku doprowadzić Patrycję przez piaszczysty bezkres pustyni do M’Hamid. Jak na ironię, droga wcześniej zaznaczona na podstawie zdjęć satelitarnych nie istniała, miast tego tylko wysokie hałdy piachu, które musieliśmy z impetem pokonywać.

Na obrzeżu Sahary naszym oczom ukazuje się pierwsze bardziej zorganizowane siedlisko ludzkie. Wjeżdżamy do Temegroute, na pierwszy rzut oka niepozornie wyglądającego miasteczka leżącego w dolinie rzeki Draa. Dla niewtajemniczonych to właśnie tutaj wyklarował się nurt mistyczny w islamie o nazwie Nasiriyya, jednego z wiodących nurtów wzniosłego ubóstwa i ascezy. Założyciele bractwa religijnego Nasiriyya chciał podnieść znaczenie Tamegroute poprzez sprowadzenie kupców i rzemieślników z odległego Fes.

Tajemnicza zielona glazura

Tak właśnie została zapoczątkowana wielopokoleniowa tradycja wyrobów ceramicznych charakteryzujących się subtelną i unikatową na skalę światową zieloną glazurą, która powstaję w procesie wypalania z domieszki magnezu i miedzi. Tajemnica uzyskiwania zielonego szkliwa jest przekazywana od stuleci z pokolenia na pokolenie.

Przejeżdżamy wąską ulicą wiodącą przez samo serce murów pamiętających jeszcze lata świetności miasta. Zamknięte szyby i lekki szum z silnika skutecznie izolują nas od panującego na zewnątrz zgiełku. Niemalże jednocześnie z lewej i prawej strony ukazują się obszerne ekspozycje zielonych garnków. Jest tego tak dużo, że nie sposób oderwać oczu i zarazem skupić wzrok na jednym przedmiocie. Myśl o poznaniu tego miejscu dokładniej momentalnie zaczyna mi kiełkować w głowie.

Zanim jednak myśl przerodziła się w słowo, widzę przed nami człowieka stojącego na samym środku ulicy i przyjaźnie machającego do nas.

 – Kim jest ten przyjazny człowiek? – Anders rzuca w przestrzeń samochodu do nikogo nie zaadresowane pytanie.

Zatrzymujemy samochód i nieśmiało uchylamy okna. Momentalnie cały szum, zgiełk, krzątanina z zewnątrz z impetem aktywnego fluoru wpadają do niczym uprzednio niezmąconej przestrzeni wypełnionej nieświadomym wodorem w naszym pojeździe. Nim cokolwiek którekolwiek z nas zdoła powiedzieć, zda się słyszeć głos z zewnątrz.

 – Witajcie przyjaciele, jak Wam mija podróż? – uprzejmie zapytuje schludnie ubrany młody mężczyzna – Jesteście w mieście, gdzie od pokoleń wykonuje się w tradycyjny sposób ceramikę. Zapraszam Was do naszego warsztatu – prawie na jednym tchu wypowiada jakby wyuczoną sentencję.

Zanim moje myśli zdołały się ułożyć w uporządkowany ciąg, już widzę naszego nowego znajomego siedzącego obok mnie w samochodzie. Muszę przyznać, że ludzie tutaj instynktownie wręcz odgadują potrzeby i intencje innych. Kraj, w którym ludzie wychodzą Ci i twojej kieszeni pełnej dolarów naprzeciw, czyż to nie wspaniałe?

Parkujemy nieopodal w opustoszałym zagajniku porośniętym palmami. Tym razem nie akceptujemy oferty kompleksowej usługi przypilnowania samochodu. Gdzieś tam między drzewami widać gęstą zabudowę. To ksar, grupa glinianych budynków otoczony wysokimi murami, rozpowszechnione są przede wszystkim na obszarach zamieszkanych przez Berberów. Idziemy!

Na pewno nie chciałbym się zgubić w labiryncie wąskich uliczek. Świat zarazem ciekawy i intrygujący, ale z drugiej strony jakże zimny i surowy.

Ksar, czyli gliniany dom na pustyni

Wpadam w nieogarnięty podziw za każdym razem, kiedy oglądam to unikatowe na skalę światową podejście do architektury. Ci ludzie najzwyczajniej budują z błota, jak to możliwe? Od dawien dawna w plemionach koczowniczych powszechne było podejście do wykorzystywania zastanych w danym miejscu materiałów budulcowych. Glina, kamienie i palmy są czymś, co zawsze można było znaleźć tutaj na pustyni. Czyż to nie wspaniałe? Na pewno wiele od tych ludzi mogą się nauczyć miłośnicy zrównoważonego rozwoju.

Podchodzimy do fioletowo-brązowego muru o chropowatej fakturze. Nie widać żadnych cegieł, czy filarów, tylko wszystko przykryte równo warstwą gliny z drobnymi kamykami i słomą. To się nazywa żyć ekologicznie. Na pierwszy rzut oka wygląda to wszystko dość delikatnie, jakby dało się wydłubać dziurę spinaczem do papieru i dostać do środka. A jednak przetrwało setki lat i nadal ma się dobrze. Sam pamiętam, jak moje zamki z dzieciństwa powstałe z gliny wykopanej ze świeżego kretowiska po prostu rozpływały się nawet po drobnym deszczyku. Jak to wszystko tutaj stoi w niezmienionej formie od wielu pokoleń?

I tutaj właśnie tkwi sekret. Na pustyni najzwyczajniej nie pada deszcz i taka fortyfikacja gliniana może trwać niezmiennie niczym wielkie głazy narzutowe naniesione przez działalność lodowca. Co jakiś czas wystarczy tylko poprawić tu i ówdzie lub dosztukować odpadnięty kawałek. Budulca jest tutaj pod dostatkiem. Jednakże coś się zmienia. Najstarsi wioskowi mówią, że w ostatnich latach nachodzą okolice dość intensywne opady deszczu. Wcześniej bywały okresy zupełnie bez deszczu lub jeden dzień skromnych opadów na rok. W zeszłym roku natomiast przyszły tak intensywne opady, że przez sześć dni i nocy padało bez przerwy. Do takich warunków ta technologia budowy rozwijana od najdawniejszych czasów nie przewidziała. Niektóre domostwa nie wytrzymały i popadły w ruinę. Czyżby zmiany klimatyczne?

Podchodzimy do jednego z bocznych wejść. Przede mną rysuje się drobne zagłębienie w murze, na dole którego znajduje się małe wejście do ciemnego i wąskiego korytarza. Wchodzimy. I momentalnie przenoszę się do zupełnie innego świata, jakby inna rzeczywistość. Przed chwilą na zewnątrz w gaju palmowym było pełno piekącego słońca i gorąc czasem nie pozwalał skupić myśli. A tutaj? Chłodno, przyjemnie i ta zewsząd ogarniająca ciemność lekko budząca niepokój od samych stóp aż po czubek głowy.

Gdzieniegdzie glina ma wyraziście czerwony odcień. Miasto spalone słońcem.

Przechodząc gęstym labiryntem wąskich korytarzy wchodzimy do czegoś jakby na kształt piwnicy. Zupełna ciemność nie pozwala mi całkowicie rozeznać się w nowym terenie.

 – Tutaj mieszkańcy ksaru udają się w nocy na spoczynek – opowiada nasz nowo poznany przewodnik – i czasami też dolne pomieszczenie służą jako przechowalnia – dodaje po chwili.

Faktycznie jest tu zupełnie ciemno i oprócz spania nie za bardzo jest co tutaj robić, cisza i spokój.

Przede mną małe, wąskie schodki wiodące ku górze i na końcu metalowe drzwi. Uchylam lekko i momentalnie ostry strumień światła pada na dno mojego oka. Czy światło może boleć i ciąć niczym brzytwa? Potwierdzam, że w takim miejscu jak Maroko tak. Otwieram dalej. Z drugiej strony ponownie wszystko skąpane słońcem i rozbiegany tłum hałaśliwych dzieci. Kolejny szok dla moich zmysłów. Jesteśmy w długiej i wąskiej uliczce otoczonej zewsząd wysokimi murami, gdzieś pośrodku ksaru. Tu i ówdzie wiszą kolorowe dzianiny, słomiane zadaszenia chronią przed słońcem i małe metalowe drzwi prowadzą do kolejnych wąskich tuneli i ukrytych pomieszczeń.

Choć przez chwilę niezauważony wtopiłem się w otoczenie. Czyżby to nie dzięki tej dżelabie, którą zakupiłem na bazarze w Marrakeszu? Gdzieś tam w tumanach kurzu toczy się życie.

Zakład ceramiki

Przystaję na chwilę, żeby zrobić zdjęcie. To wszystko wydaje się takie egzotyczne, inne od małych, czerwonych ceglanych domków w północnej Europie. No tak, jesteśmy w północnej Afryce. Wpatrzony w ten świat przez oko obiektywu nie zauważam, kiedy moi towarzysze się oddalają. Zamiast nich momentalnie zewsząd otacza mnie grupa dzieci sięgających mi do pasa.

Camel!, sir camel? – zapytują i wyciągają w moim kierunku małe rączki, w których tkwi koślawie wykonana figurka z gliny.

Tak, jesteśmy w miejscu, gdzie prawie wszystko jest wykonane z gliny, a miejscowi już od małego przyuczają się do zawodu garncarza. Zerkam przed siebie i zauważam znikające sylwetki moich towarzyszy na końcu korytarza w zaułku wypełnionym swobodnie unoszącym się kurzem i promieniami słońca. Ostatnie zdjęcie i przed siebie.

Wchodzę w ten roztańczony w refleksach świetlnych pył i przed moimi oczami ukazuje się duży dzieciniec wypełniony ludźmi. Tutaj nikt szczególnie nie zwraca na mnie uwagi. Mężczyźni w różnym wieku wykonują jakieś na pozór monotonne czynności. Trudno mi od razu skupić się na jednym punkcie. Trochę tak jak z mechanizmem zegarka, gdzie każdy element z osobna wykonuję drobną jednostajną czynność, która potem przedkłada się na zsynchronizowaną pracę całego układu. I tak już od wielu pokoleń, nieprzerwanie.  Na zewnątrz, z drugiej strony ksaru znajduje się tętniąca życiem pracownia garncarska na świeżym powietrzu.

Poczytaj więcej na blogu o wyprawie Maroko 4×4.

Zobacz także