Podróż przez pustynię, to jak droga w nieznane. Chociaż cel jest jasno wytyczony, to nigdy nie wiesz dokąd poprowadzą rozjeżdżone sporadycznie koleiny tymczasowych dróg – efemerycznych jak wątłe rośliny i ich cienie rzucane na jałową ziemię. Ledwie zarysowana droga czasem zniknie w krzakach suchorośli i wtedy pozostaje już tylko zaufać nawigacji satelitarnej, albo wzorem Tuaregów, przyjąć za orientację sierp księżyca i gwiazdy.

Auto z pokorą przyjmuje nagłą zmianę nawierzchni. Za nami znika całkiem przyzwoity asfalt ostatniego miasteczka, Foum Zguid; przed nami hamada – pustynia kamienista – zatem droga przypomina swojskie kocie łby. Przez przymknięte okna wlewa się upał i sączy kurz. Klimatyzacja wypożyczonego auta już dawno przestała działać, bo zamiast chłodzić, dmucha pyłem i ciepłym powietrzem. Czuję jak stopniowo moja wilgotna od potu skóra oblepia się warstewką brudu.

Cierpliwie podążamy drogą, która w początkowym odcinku jest dobrze oznaczona kamiennymi stosikami przypominającymi słupki przy autostradzie. Pasażerowie terenowego auta kiwają się w milczeniu, jakby zahipnotyzowani tym martwym krajobrazem. Spytano mnie kiedyś, co pociąga mnie w pustyni, skoro nic na niej nie ma prócz piasku, kurzu i kamieni. Odpowiedź jest prosta. To sceneria zupełnie odmienna od tej, którą widuję na co dzień. Zapominam o szumiących lasach, pachnących łąkach i wilgotnych bagnach nieopodal wioski rybackiej na północy Europy, gdzie przez ostatnie 3 lata toczyła się moja codzienność. Wpatrzona z wyczekiwaniem w linię horyzontu odczuwam pokorę wobec natury surowej i nieprzyjaznej oraz ciekawość – co też czeka mnie po drodze, kogo spotkam, gdzie zatrzymam się na noc?

Wioska widmo

Szkoda, że Aziz nie jedzie na wielbłądzie albo nie gna na koniu. Ubrany w niebieską, powiewającą na wietrze tunikę i turban, z tajemniczym i przenikliwym spojrzeniem wyglądałby intrygująco i dostojnie.

Kiedy tak dumam zauroczona księżycowym krajobrazem spodziewając się, że nikogo już tego popołudnia nie spotkamy, w lusterku bocznym pojawia się Aziz. Szkoda, że nie jedzie na wielbłądzie albo nie gna na koniu. Ubrany w niebieską, powiewającą na wietrze tunikę i turban, z tajemniczym i przenikliwym spojrzeniem wyglądałby intrygująco i dostojnie. Zamiast rumaka i wielbłąda Aziz dosiada kabinę pikapa wyładowanego żelastwem i workami cementu. Na tym ładunku siedzą jeszcze dwaj mężczyźni owinięci od ramion po brwi chustkami. Na południe od Atlasu nakrycie głowy w postaci charakterystycznie wiązanego szala to powszechnie stosowany element ubioru mężczyzn i nosi on nazwę szesz.

Aziz to młody, szczupły i energiczny chłopak. Krótko ostrzyżony, w dżinsach i lekko zniszczonej skórzanej kurtce stanowi kontrast dla egzotycznej scenerii. Wyskakuje z auta i w mgnieniu oka omawia z nami szczegóły dotyczące noclegu w wiosce, skąd pochodzi. Bez wahania podejmujemy decyzję, bo perspektywa błądzenia nocą w niepewnym terenie nie nastraja nas pozytywnie. Po skórze przebiega mi dreszczyk emocji – co też zastanę w owym tajemniczym miejscu nad Jeziorem Iriki? Nad jeziorem, którego zarys istnieje już tylko na mapie i w pamięci najstarszych mieszkańców wioski.

Aziz wsiada do auta i wciska się pomiędzy pasażerów na tylnych siedzeniach. Nawiguje przez moje ramie i po niespełna pół godzinie wjeżdżamy między pozornie opuszczone budynki. W wiosce panuje niemal całkowita ciemność i mam wrażenie, że o tym miejscu zapomniał już nawet czas. Absolutnie nic nie zdradza tu obecności ludzkiej. W ciemnościach ledwie zarysowuje się kubatura prostych domów, gdzieniegdzie krzak, drzewo, kamień. W końcu auto staje na niewielkim wzgórzu ponad wioską, tuż pod sufitem z miliarda rozświetlonych punkcików. Pod nami zanurzona w mroku osada ludzka ostatnich Tuaregów na marokańskiej Saharze.

Pokoje gościnne Aziza mieszczą się w niewielkim domostwie zbudowanym na planie czworoboku, podobnym do klasycznego riadu. Ciąg pomieszczeń mieszkalnych, kuchnia i składzik z rupieciami okalają niewielki plac bez zadaszenia. W warunkach luksusowych rósłby tu ogród i drzewa pomarańczy, może fontanna z cicho szemrzącym strumieniem wody? Tu na udeptanej ziemi na środku znajduje się jedynie palenisko i kilka niskich stołeczków, na których przysiadamy w skupieniu. Jeszcze zanim zdołamy się zadomowić, Aziz sprawnie wznieca ogień i nastawia herbatę – Berber Whisky – dodaje i szczerzy zniewalająco białe zęby w uśmiechu berberyjskiego przedsiębiorcy – specjalisty od biznesu w handlu i turystyce, który zdolny jest wywęszyć i wyczuć potencjalnych gości niczym radar nawet na samym środku pustyni. Nagle znika w czeluściach jednego z pomieszczeń i wychodzi z naręczem białej, lekko przypudrowanej pyłem tkaniny. Kilkoma sprawnymi ruchami owija wokół głowy około 5 metrów cienkiej bawełnianej tkaniny – szesz – przeistaczając się w Tuarega znanego z fotografii i filmów dokumentalnych. Nie wiem do końca, czy ten folklor stanowi element „szopki” dla turystów, czy rzeczywiście wygodniej i cieplej zamienić kaptur bluzy na tradycyjne nakrycie głowy. Aziz sięga po gitarę i pobrzękuje coś dla umilenia chwili.

Przy ogniu materializuje się jeszcze tajemniczy mężczyzna w czarnym eleganckim płaszczu, który w swym stroju wygląda dość groteskowo przykucnięty na stołeczku, w scenerii podniszczonego domostwa. Pracuje jako architekt nadzorujący budowę szkoły zawodowej dla kobiet.

Moje zainteresowanie budzi jednak mężczyzna w jasnej dżelabie (rodzaj okrycia wierzchniego), noszący czarny szesz i lekkie sandały, mimo, że chłód nocy liże nieutwardzoną podłogę wdmuchiwany silnym wiatrem przez szczeliny drzwi. Jego duże oczy lśnią w ciemności i choć postury jest niedużej, to pozasmysłowo wyczuwam, że jest to ważna postać. Istotnie, jest imamem – dowiaduję się po chwili – jedynym przywódcą duchowym jedynego meczetu w wiosce. Porusza się na motorze i ostatecznie tego wieczoru przywozi ze sobą kolację przygotowaną przez żonę.

Allah nie widzi

Głodna i lekko zmarznięta nie mam zbyt wygórowanych oczekiwań odnośnie posiłku. Niech tylko miło rozgrzeje od środka. Danie, które ląduje przede mną i resztą biesiadników zgromadzonych wokół niskiego okrągłego stolika przerasta jednak moje oczekiwania. Ogromne naczynie tajine wypełnia stos parującej kaszy kus kus, warzyw i jagnięciny z dramatycznie sterczącymi kostkami. Biesiadnicy nieśmiało spoglądają na siebie. Wąsaty i życzliwy imam mamrocze coś przychylnie pod nosem, wskazując podbródkiem na talerze. Następnie chwyta w dłonie jagnięce szczątki i sprawnie dzieli je na równe porcje odliczając kolejno każdego z biesiadników: raz, dwa, trzy, cztery, pięć… Nikt nie kwestionuje prawa, jakie imam rości sobie, do podziału posiłku – to on jest niejako gospodarzem. Jestem pewna natomiast, że przynamniej czworo z nas zastanawia się, kiedy imam ostatnio mył ręce. Wszyscy zatem zgodnie stwierdzamy, że zaszła konieczność napoczęcia butelki wódki zakupionej na lotnisku jako dar dla Tuaregów. Podobno jest to upominek konieczny dla nawiązania pozytywnych relacji z mieszkańcami pustyni, jak zapewniał mój doświadczony podróżniczo znajomy. Przewidywał wręcz, że zostanę zapytana o alkohol. Rzeczywiście, w oczach Aziza pojawia się iskierka ożywienia, gdy nakrętka na szyjce pęka z lekkim chrupnięciem. Złota zawiesina wymyślnego trunku połyskuje w świetle ogniska a ciemne i przybrudzone dłonie gospodarza łapczywie chwytają za kieliszki. – Allah nie widzi – myślę sobie i wlewam w siebie porcję alkoholu wychylając kieliszek do dna. Mam nadzieję, że alkohol w moim żołądku podziała zapobiegawczo przeciw zatruciu pokarmowemu, przed którym tak bardzo przestrzega się osoby podróżujące po Afryce.

Poczucie upływającego czasu zaznacza systematycznie malejący poziom złocistego płynu w butelce. Rozmowy toczą się wokół prozy życia na pustyni – dla nas ta proza to jednak materiał na książkę przygodowo-podróżniczą. Aziz wspomina swoich przodków sprzed wielu pokoleń, którzy w rejonie Jeziora Iriki założyli tę osadę widmo; być może spragnieni stabilizacji wędrowcy poczuli taką potrzebę, gdyż zmęczyło ich życie bez korzeni, życie w ciągłym ruchu. Zastanawiam się, co też nimi kierowało – plemię Tuaregów oczarowane bujnością flory i fauny nad jeziorem, perspektywą życia w dostatku zeszło z wielbłądów. Namioty zamienili na murowane domostwa i ich życie tymczasowo przybrało zupełnie inny wymiar.

Wszystko zmieniło się jednak, gdy w 1973 roku oddano do użytku tamę Mansour Eddahbi w Ouarzazate. Tama odcięła zasilającą Jeziro Iriki Rzekę Draa i życie na pustyni ponownie stało się wyzwaniem. Obecnie dno jeziora pokrywa warstwa gliny i słonej gleby, gdzie przetrwać potrafią jedynie halofity (rośliny gleb słonych) oraz twardzi ludzie pustyni, do jakich niewątpliwie należy Aziz i pozostali mieszkańcy wioski. W standardowy, ale jednak zmienny krajobraz pustyni wpisują się też pozostawione w samopas osły leniwie drzemiące pod rachitycznymi drzewami, które nie rzucają cienia.

Nazajutrz wioska widmo ożywa wraz z budzącym się dniem. Nikt nigdzie się nie spieszy, może oprócz kury, która umyka w cień, aby nie stać się naszym obiadem. Pracownicy budowy nieśpiesznie krzątają się między stertami materiałów budowlanych. Chłód poranka trzeźwi naszego gospodarza, który pełen energii przeskakuje między cegłami kruszejących domów. Roztacza woń przetrawionej gorzały i wygląda, jakby wrósł w dawno niezmieniane dopasowane jeansy.

Zwiedzamy wioskę. Aziz z dumą pokazuje ogrodzone murem z gliny poletko uprawne – podobne do warzywniaka, który moja babcia uprawiała za domem.
Wszystko dzięki Francuzom, którzy kilka lat wcześniej przyjechali tu na rajd – wyjaśnia.
Poruszeni trudami życia na pustyni zgromadzili fundusze, aby wykopać studnię i zainstalować zasilaną energią słoneczną pompę, która czyni żywot osiadłego Tuarega bardziej znośnym. Aziz wyciąga pęk świeżej marchwi z kosza napotkanej po drodze kobiety i płucząc warzywa w strumieniu lodowatej wody opowiada to wszystko jak narrator filmu popularno-naukowego. Odgryza kawałek słodkiej marchwi i rozdaje nam po jednej.
System rowków doprowadza tę wodę w odpowiednie obszary uprawy – wyjaśnia z powagą – A tamten mężczyzna z motyką kieruje strumieniem – wskazuje przykucniętego w rowie zasuszonego człowieka, który cierpliwie wypełnia swoją funkcję podlewacza. W jego ręku spoczywa odpowiedzialność za napełnienie żołądków tego niewielkiego osiedla ludzkiego.

Trzeba mieć odwagę, by tu żyć – myślę. Odwagę i siłę, bo przecież raptem 3 godziny jazdy na północny-zachód znajduje się miasteczko Foum Zguid. Tam, pośród ciasno skupionych betonowych bloków życie być może będzie prostsze. Z kranów ciurkiem poleci woda. Droga asfaltowa powiedzie prosto do stolicy. Praca jakaś zawsze się znajdzie. Ale dom jest tu, na pustyni.

W kierunku cywilizacji

Opuszczamy wioskę widmo, której nazwę trudno zapamiętać (Sacred Oasis of Zaouia-Sidi-Abt-en-Nebt) kierując się na południe, bliżej środka jeziora, gdzie wyschnięte dno tworzy doskonale płaską i dobrze ubitą powierzchnię. Na horyzoncie majaczą wielkie wydmy (Erg Chegaga), na północy górują stoki Atlasu, stanowiące punkt orientacyjny, gdyż droga wiedzie bliżej gór. Znajdujemy wyraźnie rozjeżdżone koleiny – ślad drogi – i podążamy nimi rozpędzając auto do 100 km/h. Przed nami podobno zaledwie 3 godziny jazdy, jak szacuje Aziz, co pewnie byłoby możliwe, gdyby przynajmniej jedno z nas posiadało zmysł orientacji właściwy ludziom pustyni. Droga wielokrotnie ginie między wędrującymi wydmami albo rozdziela się na pasma odbiegające w różnych kierunkach. Raz wjeżdżamy w labirynt niewielkich wydm mając przy tym ubaw z pokonywania przeszkód terenu; to znów lądujemy w miękkim i bardzo luźnym piasku, gdzie auto zdaje się dryfować. Trudności sprawia też pokonywanie koryt rzek okresowych, które w porze wiosennej spływają z Atlasu niosąc ze sobą potężny ładunek materiału skalnego. Przejazd po kamieniach i głazach wielkości dużej poduszki to wyczyn emocjonujący dla kogoś, kto dopiero nabiera wprawy w jeździe terenowym autem.

W ten sposób 3 godziny przeciągają się w 10. Z niepokojem odprowadzam wzrokiem zachodzące Słońce, bo przecież jazda w coraz trudniejszym terenie po zmroku, bez reflektorów dachowych dostarczy podwójnych emocji. W końcu na horyzoncie pojawiają się błyskające punkciki świateł oazy M’hamid – jesteśmy niemal u kresu naszej dziewiczej jazdy po pustyni. Piasek płynnie przechodzi w asfalt i znowu jesteśmy w innym świecie – bardziej uporządkowanym, pełnym reguł, linii prostopadłych oraz równoległych. Dociera do mnie odpowiedź na pytanie, co trzyma ludzi na pustyni. Jedyna odpowiedź spontanicznie pojawia mi się w głowie, gdy dostrzegam jakiś znak zakazu. Wolność.

Poczytaj więcej na blogu o wyprawie Maroko 4×4.

Zobacz także