Wyciągam wysoko rękę i staram się wyczuć zbolałymi opuszkami palców jakąś mikro krawądkę. Jest! Jeszcze tylko coś na stopę i napieram dalej. W tej gęstej mgle nie za wiele jestem w stanie wypatrzeć, więc podejmuję ryzyko i naparzam na tarcie. Na szczęście pomimo, iż jestem w mleku i z minuty na minutę coraz więcej wilgoci osiada na surowym granicie, przyjemnie chropowata warstwa porostu idealnie trzyma podeszwę buta podejściowego.

To właśnie lubię w Tatrach – twardą skałę, surowy klimat i wszechogarniającą ciszę, która w chmurze jest jeszcze bardziej spotęgowana kompletnym brakiem widoczności. Takie miejsce, ba… stan, gdzieś na pograniczu świadomości, bezkresu czasu i przestrzeni.

Na Gerlach już się zasadzałem od pewnego czasu. To raz latem, to raz zimą, dopiero za trzecim razem udało się doprowadzić wyprawę do skutku. I tak dnia 27 czerwca roku 2015 samodzielnie zorganizowana wyprawa na Gerlach w Tatrach słowackich zakończyła się pełnym sukcesem. Grupa reprezentatywna Klubu Wspinaczkowego/Wysokogórskiego Lubliniec w składzie Adam Morawiec, Jakub „Squb” Szczerba, Krzysztof „Waluś” Wala oraz Łukasz „Koco” Kocewiak osiągnęła ten cel drogą Martina, która jest jedną z najpiękniejszych dróg na Gerlach i prowadzi granią od Polskiego Grzebienia. Dzisiaj jest uosobieniem najbardziej klasycznej z możliwych graniówek.

Z samego rana po lekkim śniadaniu wyruszamy z Białki Tatrzańskiej. Potem już tylko przejazd przez granicę, parkowanie w Tatrzańskiej Polance i na szlak. Szykuje się ostra wyrypa, więc za dużo czasu nie przeznaczamy na odpoczynki, a Śląski Dom to nawet staramy się ominąć jak najszerszym łukiem. Na chwilę przystajemy, aby podziwiać nowo obite drogi sportowe w Dolinie Wielickiej. O tej porze roku ciurkiem sączy się woda po skale i nawet nie ma mowy o jakiejkolwiek wspinaczce. Być może Słowacy wymyślili w Tatrach nową odmianę wspinaczki w wodzie?

Jeszcze trochę gramolenia się po ładnie ułożonych na szlaku kamieniach i już jesteśmy na Polskim Grzebieniu. Oczywiście jesteśmy czasowo później niż zaplanowaliśmy i dlatego decydujemy się nie wiązać tak długo, jak skała nas będzie puszczać. I tak jakoś to wszystko gładko idzie, bo w szybkim tempie przeżywcowaliśmy grań na Zadni Gerlach. Po drodze minęliśmy ekipę książkowo pokonującą grań zakładając przeloty co kilka metrów i asekurując się spod jaja. Jakby nie patrzeć bardzo wolno im to wszystko szło.

Z Zadniego to już tylko rzut beretem na najwyższy szczyt Tatr i Karpat. Nie ma co biadolić i siedzieć dłużej w tym mleku. Jeszcze tylko krótki wpis do zeszytu wejść i napieramy dalej. Rano to jeszcze było widać sąsiednie turniczki, teraz natomiast poruszamy się prawie po omacku w gęstej mgle. Może i lepiej, bo przy pokonywaniu ostrych odcinków grani nie widać, że po obu stronach jest ostra lufa. Przynajmniej czynnik psychologiczny został zredukowany do minimum.

Jeszcze przez około pół godziny gibamy się po grani i pewnym krokiem dochodzimy do wierzchołka. Tutaj jesteśmy zupełnie sami. Nic nie widać, nic nie słychać, idealne miejsce, żeby oszamać jakieś żelki. Kilka fotek do albumiku, wpis w zeszycie wejść i zmykamy na dół, bo do samochodu jeszcze długa droga. Po zejściu do Przełączy Tetmajera decydujemy się na zejście Wałowym Żlebem. W samym żlebie woda po ścianach leje się ciurkiem i wszędzie jest pełno chłamu, więc idzie nam to wszystko jak krew z nosa.

Wydaje mi się, że to wszystko trwa w nieskończoność i samo zejście zajmuje dłużej niż Martinovka. Na dodatek jeszcze na samym dole żlebu jest zlodowaciałe pole śnieżne. Bez raków lub chociaż czekanu nie ma co się ładować na dość stromo nachylony śnieg. Ponownie stosujmy różnego rodzaju sztuczki akrobatyczne, żeby jakoś zejść wzdłuż ściany. Tak długo się nie da! Zakładamy stanowisko zjazdowe z taśmy rurowej i heja na dół. Nie ma to jak poczciwa taśma rurowa zakupiona na na metry. Warto mieć ze sobą w Tatrach kilka metrów, bo nie żal zostawiać w skale.

Potem już bez trudności, więc przez dalszą drogę do samochodu prowadzimy ożywione dyskusje odnośnie polityki, rynku pracy, dobrym polskim jedzeniu oraz sensie życia. Na parking docieramy już po zachodzie słońca i jeszcze tego samego wieczora zamawiamy pizzę w non-stopie w Krakowie z dowozem do domu. Trzeba czymś w końcu zapchać kichę po takiej wyrypie. Muszę przyznać, że nawet największa zelówa smakuje wybornie po wyczerpującym dniu w Tatrach.

Zobacz także