Silnik auta ryczał, kiedy pięło się ono krętą i wąską drogą wzdłuż doliny. Przycupnięte na jej zboczu chatki tworzyły scenerię niezwykłą, chociaż życie toczyło się tutaj całkiem zwyczajnie. W oddali majaczyły szczyty Atlasu Wysokiego oprószone śniegiem jak cukrem pudrem.
Przedsionek Atlasu Wysokiego
Auto ostrożnie wjeżdżało do wioski. Błotnistym poboczem kroczyli nieśpiesznie mężczyźni odziani w grube pasiaste dżelaby. Ktoś prowadził kozę na sznurku, jakby szedł z psem na spacer. Ze sklepów powiewały kolorowe fatałaszki wywieszone na pokuszenie dla turystów; w słońcu błyszczały akcesoria wspinaczkowe – raki i czekany. Z witryny rzeźnika zwisały girlandy mięsa, a w restauracji obok żarzyły się paleniska tajine (rodzaj naczynia). Pomyślałam, że to rozsądne rozlokowanie usług i wyobraziłam sobie, że mięso duszone pod stożkowatymi przykrywkami jest świeże i aromatyczne. Zaburczało mi w brzuchu.
W centrum nieznaczne poruszenie. Oto na niewielki błotnisty placyk wjechało potężne srebrne auto z niemniej cenną zawartością – czwórka turystów poszukujących ekscytujących wrażeń. Grupa mężczyzn okrążyła nas coraz ciaśniej i śmielej zaczęła oferować swoje usługi, jakby odgadując nasze turystyczne ambicje i potrzeby. Hotel? Wycieczka? Pensjonat? Jest wszystko: ogrzewanie, ciepły prysznic, a nawet WiFi. A może przewodnika i tragarzy? Głodni? Cierpliwie wyjmowaliśmy rzeczy z auta, upchane tobołki, zmontowaliśmy kijki i obwieszeni aparatami fotograficznymi opuściliśmy to tymczasowe biuro turystyczne.
Błoto wesoło chlupotało pod podeszwami butów a w powietrzu czuć już było zapowiedź marokańskiej zimy w górach wysokich. Domy jak rude pudełka po zapałkach poukładano na przeciwnym zboczu doliny. Miałam wrażenie, że te domy patrzyły na mnie oczami okien, kiedy powoli schodziłam do wyschniętego koryta rzeki. Przede mną rozpościerał się krajobraz senny i melancholijny; granitowe szczyty oprószone śniegiem zwiastowały chłód, a pomarańczowo-niebieska barwa chmur ponad nimi – późne popołudnie. Mrocznej atmosfery dodawały szare, bezlistne plantacje orzechów włoskich, które obok pasterstwa stanowią główne źródło dochodów mieszkańców przedgórza Atlasu Wysokiego.
Początek trekkingu
Ponaglona perspektywą brodzenia w śnieżnych zaspach o zmroku żwawo pięłam się znowu po zboczu Doliny Imlil, gdzie śniegu leżało jeszcze niewiele. Spod butów tryskało czerwone błoto przypominające sos pomidorowy a chłodna wilgoć przenikała do płuc z każdym przyspieszonym oddechem. Dogoniłam grupę tragarzy i konie, które na swoich grzbietach taszczyły wygodnickich turystów. Poczułam żal wobec tych wychudzonych zwierząt, ale potem przyszła mi do głowy myśl, że one w ten sposób zarabiają na swój wieczorny obrok.
Po około godzinie relaksującej wędrówki, na odcinku, gdzie szlak jest dobrze wydeptaną ścieżką, dotarłam do kompleksu z pozoru opuszczonych budynków. Te prowizoryczne chatki, szałasy i podejrzanie wyglądające szopy, to jakby dzielnica handlowo usługowa szlaku wiodącego na Toubkal. Niektóre z nich stały otwarte na oścież, tak jakby ktoś czyhał za drzwiami wypatrując turystów.
I rzeczywiście, po chwili z wnętrza chatki wyszła mała, czarna postać. Okutany w dżelabę (rodzaj okrycia wierzchniego) i mnóstwo innych warstw ubioru człowiek cierpliwie czekał, aż zbliżę się na zasięg jego głosu.
– Salam! – krzyknął wesoło – może herbaty miętowej? Soku z pomarańczy?
Trudno było uwierzyć, że ta szopa kryła w sobie utensylia dające możliwość zaoferowania takiego asortymentu napojów, ale po chwili zauważyłam, że istotnie, nad zlewozmywakiem suszyła się staroświecka wyciskarka do owoców, a na prowizorycznym stoliczku parował czajnik z gorącą wodą. Perspektywa popijania ciepłej i aromatycznej herbaty z miętą (marokańska specjalność) kusiła niezwykle, ale przecież nie mogłam dotrzeć do schroniska zbyt późno. W końcu do przejścia jeszcze szmat drogi a warunki pogodowe zmieniały się z godziny na godzinę.
Minęłam ostatnie budynki pozamykane na kłódki i zakratowane stoiska z napojami gazowanymi, które przy minusowych temperaturach zamieniły się w gigantyczne lodówki. Ostatni turyści na szlaku wymienili pozdrowienia, spiesznie drałując w dół, bo ich także doganiał wieczór. Ktoś nawet przystanął i z troską zagadał ostrzegając, że do schroniska na pewno dojdę o zmroku, co niespecjalnie mnie przerażało, bo od czego są czołówki i nawigacja satelitarna, która w razie czego wesprze, gdy ścieżka zagubi się w mroku nocy.
Zamieć
W końcu szlak opustoszał zupełnie a słońce skryło się za górami. Zgasły powoli ostatnie refleksy barwiące ciężkie cielska chmur na pomarańczowo. Coraz ciężej stawiać mi było kroki w kopnym śniegu, którego wraz z wysokością przybywało. We znaki dawało się też powoli odczuwane zmęczenie a rozrzedzone powietrze nie ułatwiało wędrówki. Do tego dopadł mnie przejmujący chłód wzmagany wiatrem, a sypiący śnieg utrudniał widoczność. Momentami traciłam z oczu szlak, więc uruchomiłam czołówkę. Czując, że słabnę, dodawałam sobie otuchy w myślach powtarzając nazwiska słynnych himalaistów: “Kukuczka, Rutkiewicz, Kurktyka, Wielicki, Hajzer, Zawada…” i tak w kółko. Ostatecznie po pięciu godzinach podejścia na horyzoncie pojawił się długo wyczekiwany jasny punkcik – światło schroniska.
Schronisko Les Mouflons
Kompleks budynków schroniska Les Mouflons zanurzony był w mroku. Tylko światła sączące się z okien jadalni sygnalizowały, że ta ciemna bryła to budynek, a nie gigantyczna skała przykryta śniegiem puszyście zwisającym kaskadami aż do ziemi. Poczułam wielką ulgę, gdy znużona i wycieńczona opadłam na ławę w ciepłej jadalni.
Ogień wesoło buzował w żeliwnym piecu usytuowanym w centralnej części jadalni. Wzdłuż ścian pomieszczenia, po przeciwnych stronach ustawiono ławy, przy których znużeni górołazi oczekiwali cierpliwie na ciepły posiłek. Spragniona przyssałam się do butelki z zimną wodą i dopiłam jej resztki jednym haustem, jednocześnie kątem oka obserwując wjeżdżające na stół, parujące marokańskie smakołyki: harrirę, kus kus z warzywami, kosze chleba i dzbanki ze słodką herbatą. Przełknęłam ślinę i ucieszona zauważyłam, że w geście gościnności przede mną także wylądowała taca z maleńkimi szklaneczkami i cynowy dzbanek.
Po chwili sącząc gorący napój wdałam się w pogawędkę z zarośniętym Brytyjczykiem. Mile połechtał moje polskie ego wspominając nazwiska wielkich himalaistów, które zaledwie pół godziny wcześniej sama jak mantrę powtarzałam w myślach.
Dzielna jesteś. – mówi. Rozglądam się i zauważam, że towarzystwo raczej zmaskulinizowane. – Mojej żony nigdy bym nie namówił, żeby tu ze mną weszła.
Schronisko Les Mouflons znajduje się na wysokości 3200 m.n.p.m. Szlak nie jest wybitnie wymagający, ale dojście zimą, gdy gruba warstwa śniegu leży na szlaku, a pogoda płata figle utrudniając widoczność i zacierając ślady może dostarczyć trudności.
Wnętrze utrzymane jest w czystości. Parter składa się z dwóch sal wypoczynkowych, jednej jadalni, kuchni i pomieszczenia na sprzęt wspinaczkowy. Gdy stanęłam przy oknie wpatrzona w ciemność, zauważyłam, że przez szczeliny ram jak w klepsydrze przesypuje się do wewnątrz strużka pokruszonych płatków śniegu. Na piętrze w sypialniach ludzie powoli układali się do snu. Gasły światła, migały czołówki. Tu też nawiany siłą wiatru śnieg wpełzał do środka przez nieszczelne framugi drzwi tarasu, ale przegrywał z dodatnią temperaturą.
Z błogością zawinęłam się w puchowy śpiwór ssąc słodką pastylkę na ból gardła. Jeszcze długo nie mogłam zasnąć wsłuchana w świszczący za oknem wiatr, zaniepokojona nieco prognozą pogody na jutrzejszy dzień. Ale jutro to odległa przyszłość, bo każda chwila odpoczynku po intensywnym wysiłku sączy się leniwie jak strużka słodkiej esencji marokańskiej herbaty.
Poczytaj więcej na blogu o wyprawie Maroko 4×4.
10 Responses
Tak. Tego mi było trzeba. Śnieg, zima, górska wyprawa. Dobrze się czyta:-)
Świetnie się Was czyta, jak jakąś dobrą powieść! I te zdjęcia, fantastyczne! W tej chwili dodałam Wasz blog do RSS, nie wiem, jak to możliwe, że jeszcze go tam nie było 🙂
Ewa, twe słowa są niczym balsam dla mego wirtualnego ucha (-:, Myślę, że twoja pochlebna opinia jeszcze bardziej zmotywuje Patrycję do pisania. Dzięki!
Włóczykij, może dobrze się i czyta, ale jak się biedni musieli wymarznąć to już tylko oni wiedzą 🙂 a tak poważnie, to aż musiałem na mapie zobaczyć, gdzie leży Toubkal i ile mi do niego brakowało z drogi do Marrakeszu. Jedno jest pewne, że Was znowu poniosło!
Oj tak, bardzo wywiało. Były momenty, że kryształki zmrożonego śniegu sypały nam prosto w oczy a nawigacja pokrywała się warstwą szronu. Kto to w ogóle słyszał, żeby w Maroku takie zimy były? Przecież to jest Afryka (-:,
Dobre pytanie w temacie! A tak w ogóle, świetne zimowe warunki, piękna okolica, która de facto jest na mojej liście już od 5 lat! Zazdroszczę!
Rzadko można posłuchać i popatrzeć na zimowe Maroko 🙂
Bardzo ciekawe!!!
Dobrze opowiedziana prawdziwa historia 🙂 Widać ogromną miłość do gór i wielką pasję. Szacunek ogromny i pozdrowienia 🙂
Dzięki (-:,