Lubię poznawać świat od kuchni. Dosłownie! Zwykłe życie zwykłych ludzi oraz ich codzienność jest dla mnie znacznie bardziej autentyczna i ciekawa niż atrakcje przeznaczone dla turystów. Weźmy np. taki pałac, w którym nikt od dawna nie mieszka. A dom imama tętni życiem. Zacznijmy zatem od śniadania.

Gorąca, nasycona cukrem i subtelnie wypełniona goryczką, to właśnie tradycyjna marokańska herbata (ang. Berber Whiskey), która w harmonijny sposób wypełnia dzień każdego szanującego się Berbera. Herbata miętowa na dobre przywitanie dnia, także z ciastkami popołudniu, praktycznie do każdego posiłku. Serwowane dosłownie z rozmachem z dużej wysokości z pękatego srebrnego czajniczka do szklanek niewiele większych niż naparstki. W ten sposób napowietrzona herbata przykryta jest atrakcyjną warstwą piany, pod którą kryje się głęboki aromat ciepłego wywaru.

Wschód słońca nad Saharą

Obudzona rykiem silnika dochodzącym zza ścian riadu z trudem otwieram sklejone powieki, pod którymi ciągle jeszcze przewijają się resztki snu. Niebawem wstanie dzień, więc trzeba wygrzebać się z ciepłego śpiwora, co nie jest łatwe po nocy spędzonej przy ognisku. Moja dżelaba ciągle jeszcze pachnie dymem i pamiętam, że ten zapach będzie towarzyszył mi do końca pobytu w Maroku.

Wschód słońca na wydmach to widok wart poświęcenia, więc opuszczam swoją skromną izdebkę, w danym momencie najcieplejsze i najprzyjemniejsze miejsce na zimnym pustkowiu, znanym pod nazwą Sahara. Temperatura oscyluje około zera, ale wiatr cichnie. Oaza widmo o nazwie, przy której łamię język – Sacred Oasis of Zaouia-Sidi-Abt-en-Nebt – nadal trwa w letargu. Jest jeszcze ciemno, ale na wschodzie jaśnieje, kiedy kierujemy auto ku majączącym na horyzoncie wydmom.

Zawsze gdy wspinam się po wydmach, wybieram miejsca, gdzie nikt jeszcze nie naruszył pomarszczonej wilgotnej warstwy piasku. Docieram na najwyższy punkt dokładnie na czas, perfekcyjnie zsynchronizowana z rytmem natury, aby powitać kolejny dzień. To nic, że w brzuchu burczy a mózg domaga się dziennej dawki kofeiny. Cienie ślizgają się po wydmach stopniowo ustępując ciepłym plamom słońca, które barwią piasek na pomarańczowo. Otulam się cieplej moją berberską chustką (shesh), którą Tuaregowie wiążą wokół głowy. Aziz chyba czyta w moich myślach. Skulony w swojej skórzanej kurtce i pod dresowym kapturem zaciąga się mocno resztką papierosa i z manierą pilota wycieczek, którym przecież nie jest, zapowiada, że czas na śniadanie.

Śniadanie u imama

Równe i ubite dno wyschniętego Jeziora Iriki to pretekst, aby rozpędzić auto do ponad setki, więc szybko wracamy do oazy. Trudno uwierzyć, że to wymarłe wczoraj miejsce tętni dziś życiem. Zatrzymujemy auto przy jednym z identycznie wyglądających domostw. Po dziedzińcu biegają spanikowane kury. Z za framugi drzwi wyglądają nieśmiało ciekawskie, umorusane twarzyczki. Trzy pary szeroko otwartych oczu badają nas wnikliwie, ale już po chwili chowają się w głębi domu. W drzwiach domostwa staje wąsaty mężczyzna ubrany w białą dżelabę i czarny shesh. Zaprasza do środka odsłaniając białe zęby w życzliwym uśmiechu.

Dom imama to klasyczny riad, czyli budynek mieszkalny z niezadaszonym dziedzińcem. Wokół zalanego słońcem podwórka usytułowane są pomieszczenia sypialne i jadalnia. Kuchnia – królestwo żony imama – mieści się na podwórzu pod wiatą z plecionych gałązek. Domy na pustyni są skromnie umeblowane, bo kto targałby niepraktyczne sprzęty, bez których przez wieki można było się obejść. W jadalni znajduje się niski stolik wokół którego sadowimy się na welurowych materacach. Sterta zapasowych siedzisk piętrzy się pod ścianą na wypadek większej liczby gości. Na stole natychmiast lądują plastikowe miseczki z kleikiem przyrządzonym na bazie cieciorki albo soczewicy. Ciepła ciecz miło rozgrzewa w ten zimny poranek. Niejednokrotnie słyszę, że Maroko to kraj kontrastów i owa myśl nie dotyczy jedynie dysproporcji społecznych. Silne słońce za dnia ogrzewa, ale mroźny wyżowy wiatr chłodzi, zaś nocą przychodzi mróz. Każdy, kto wyobrażał sobie oazę jako raj po środku pustynnego piekła, zdziwi się słuchając  nocą zimnego wiatru brutalnie wbijającego się w każdą szczelinę kamiennych domów.

Następnym posiłkiem są podpłomyki serwowane z dodatkami. Mouhamed przywołuje mnie gestem upominając, bym jadła, bo wystygnie. Ale ja najpierw muszę nasycić inny zmysł – wzrok – i zanotować wszystko w cyfrowej pamięci aparatu. Z za drzwi ponownie nieśmiało wychylają się potargane ciemne czupryny. Imam rozkazującym gestem sadza wszystkie swoje trzy pociechy przy stole i po kolei je przedstawia: najstarszy jest syn, potem córka i jeszcze jeden syn, niespełna trzyletni osesek, który tuli się do ojca. Imam unosi jego dłonie i pokazuje szósty, bezładnie zwisający paluszek.

– To u nas rodzinne – oświadcza z dumą i pokazuje bliznę na swojej dłoni.

Kobiety na pustyni

Żona Mouhameda nie uczestniczy w ceremonii przyjmowania gości. Sprawczyni smacznego, chociaż prostego posiłku przemyka ukradkiem przez podwórze w towarzystwie ptactwa i dzieci. Chcę jej podziękować za śniadanie w imieniu moich przyjaciół, więc imam zaprasza do sąsiedniego pokoju. To, co kocham w podróży najbardziej to przenikanie do świata „obcych”; poznawanie kultur tak odmiennych, że nawet najprostsze i oczywiste sytuacje stanowią wyzwanie. Wszystko staje się mniej  obce, jeśli tylko wyzbędziemy się uprzedzeń, otworzymy oczy i nastawimy uszy; gdy zechcemy otworzyć się na drugiego człowieka i poznać jego świat. Wyzbywam się zatem swojego etnocentryzmu i z pokorą przekraczam próg pokoju dziennego – strefy kobiet.

Aisha ubrana w kolorową dżelabę to młoda, dwudziestopięcioletnia kobieta. Głowę przykrywa hijabem. Mocno umalowała oczy. Uśmiecha się i zaprasza, abym kucnęła obok niej. Nie mamy wspólnego języka, więc porozumiewamy się prostymi hasłami i gestem. Aisha wydobywa z kufra perfumy i spryskuje mnie nimi. Najwidoczniej przynoszę za sobą zapach wczorajszego ogniska, a wizyta ma charakter oficjalny, więc cierpliwie pozwalam się jej „ukobiecić”. Po chwili zjawia się potargana jak skandynawski troll córka. Aisha plastikowym zgrzebłem wyczesuje energicznie sztywne od kurzu włosy. Dziewczynka zaciska zęby i łzy spływają po jej umorusanych policzkach zostawiając jasne smugi, ale ona nie wydaje z siebie najmniejszego pisku. Na koniec tego brutalnego zabiegu mama spina niesforne kosmyki w koński ogon i upiększa fryzurę różowymi spinkami. Gotowe. Chwilę milczymy. Aisha wyjmuje album ze zdjęciami. Są w nim pamiątkowe fotografie ślubne. Młodzieńczo wyglądający Mouhamed i jego motor ukryty pośród kwiatów. W sezonie letnim cała okolica i wyschnięte dno Iriki pokrywa się  kwitnącym kobiercem. Odwdzięczam się tym samym i na wyświetlaczu aparatu pokazuję rodzinne zdjęcia zrobione w Święta Bożego Narodzenia. Aisha z dziećmi pochyla się ciekawsko i wybucha śmiechem na „dziwactwa”, które przemycam do ich świata: mojego brzuchatego tatę, choinkę bożonarodzeniową, żółtego psa.

– Ooooh, bebe, bebe! – wykrzykuje na widok małej siostrzenicy i uśmiecha się, gdy spostrzega, że w tym obcym dla niej świecie znajduje jakieś podobieństwo do swojego.

Jeszcze raz dziękuję za śniadanie, nie wiedząc jakich słów użyć, głaszczę się po brzuchu przybierając błogi wyraz twarzy. Zawsze powtarzam, że tam, gdzie brakuje słów, uśmiech nadrabia wszelkie braki w komunikacji.

Herbata Berberów

W jadalni Aziz kontynuuje show – ceremonię parzenia herbaty. Najpierw w wielkim blaszanym czajniku gotuje wrzątek. Potem zalewa nim mieszankę mięty i zielonej herbaty w ozdobnym imbryku. Mouhamed dorzuca zbrylony w wielkie grudy cukier, który przechowuje z pietyzmem niczym skarb w srebrnej szkatułce. Następnie Aziz wlewa naciągnięty napar do maleńkich szklanek unosząc dzbanek wysoko do góry. Słyszałam różne teorie uzasadniające rytuał: nalewany z wysokości płyn ma wytworzyć piankę; albo tworzy wir przemieszczajacy herbaciane fusy na dno szklanki; albo dla lepszego smaku. Azis wyjaśnia, że w ten sposób rozpuszcza cukier i herbata nabiera szlachetniejszego aromatu.

Gościnność imama rekompensuje niegościnność pustynnej aury. Już nie pierwszy raz przekonuję się, że w trudnych warunkach przyrodniczych ludzie są bardziej skorzy sobie pomagać (czytaj o „rozkraczonym” UAZ-zie na Gobi). Rozglądam się jeszcze raz dookoła, bo niebawem trzeba nam dalej w drogę. Zauważam, że ascetyczne wnętrze jadalni mieści w sobie tylko najpotrzebniejsze sprzęty. Siedzimy na podłodze przy niskim okrągłym stoliku i przecież jest nam całkiem wygodnie. Kto taszczyłby tu meble – na środku pustyni inne potrzeby są ważniejsze: system nawadniający, szkoła, elektryczność. A może ludzie z czasem zamiast ułatwiać utrudniają sobie życie gromadząc pozornie tylko niezbędne graty? Pomyślałam tak pisząc te słowa moim duńskim mieszkaniu totalnie ogołoconym z mebli w czasie przeprowadzki. A może łatwiej byłoby przykładem nomady zarzucić welurowy materac na wielbłąda, upakować kupkę szmat w mały tobołek i ruszyć przed siebie? Nie, wcale nie byłoby łatwiej – byłoby po prostu inaczej.

Poczytaj więcej na blogu o wyprawie Maroko 4×4.

Zobacz także