Leniwy poranek
Ranek wita nas bardzo leniwie. Wszelkie napięcie związane z koniecznością zdobycia szczytu odeszło gdzieś w niepamięć wczoraj wieczorem razem kryształkami topniejącego śniegu w kuchence turystycznej. Teraz już nie ma „trzeba”, „musimy”, itp. Dzisiaj rano nie robię już niczego wbrew sobie. To już nie jest długi i upierdliwy rozruch połączony z bólami głowy, stękaniem i opuchniętą twarzą jak bokser wagi ciężkiej po walce swojego życia, tylko miłe przebudzenie przez rozgrzewające refleksy świetlne promieniejącego słońca odbijające się od okularów lodowcowych podwieszonych pod sufitem namiotu i beztrosko smagające moje spierzchłe policzki. Co za wspaniały dzień?
Sam nie wiem, kiedy wstajemy. Bez pośpiechu nawet tutaj na znacznej wysokości można dostrzec wszelkie walory życia górskiego. Opuszczamy trójkę kiedy słońce już wysoko góruje nad granią. Zejście stromym zboczem to sama przyjemność. Czasem tylko sięgam pamięcią wstecz i rekonstruuję w myślach, jakie trudności nas tutaj spotkały przy podejściu. To wszystko już jest za nami, teraz liczy się tylko jakiego smaku będzie słodka oranżada zakupiona w jedynce i czy zamówić powiększony obiad. Od czasu do czasu przemyka mi mimochodem przez głowę obraz mnie siedzącego na kanapie w salonie, kiedy delektuję się świeżym pączkiem i popijam lekko schłodzoną maślanką. Takie drobne rzeczy, na które człowiek nie zwraca uwagi gnając w rozpędzonym wirze cywilizacji, a teraz wydają się jakby spełnieniem najskrytszych marzeń.
Zejście do obozu pierwszego
Dochodzimy do płaskiej buli, na której zwykliśmy nocować, gdzie zasięg telefonii komórkowej jest jakością porównywalny do tego w dobrze rozwiniętych centrach biznesowych. Mamy czas na wysłanie wiadomości o naszym sukcesie i informujemy rodzinę, że jesteśmy cali i zdrowi. Nigdzie się nie spieszy a te roztrzaskane potężną siłą lodowca kamienie są dzisiaj wyjątkowo wygodne. Już mamy iść dalej, kiedy podchodzą w naszym kierunku znajomi z jedynki. Łagodny dziewczęcy uśmiech po kilku dniach z Kubą w namiocie działa na mnie kojąco. Nie żebym miał coś do towarzystwa Kuby, bo nie mam, ale płeć piękna jakoś podświadomie wywołuje we mnie pozytywne emocje.
Oni dopiero idą dzisiaj pierwszy raz do trójki. Wymieniamy się spostrzeżeniami i Kuba pobieżnie opisuje naszą przygodę z ataku szczytowego. Widząc, że to wszystko już za nami, jakoś łatwiej jest mówić o tych dość przykrych doświadczeniach.
– Ja to chyba nie wejdę – Gosia z uśmiechem na twarzy dość beztrosko się nam zwierza – posiedzę tylko w obozie trzecim i zaczekam na chłopaków.
– Myślę, że warto tam jednak wejść biorąc pod uwagę wszystkie te poświęcenia. To wymęczenie organizmu i siedzenie przez dwa tygodnie w tym małym ciasnym namiocie traktując po macoszemu higienę – nakreślam mój punkt widzenia – Jedyną rekompensatą jest zdobycie szczytu.
Ostatnie życzliwości i idziemy dalej na dół. Ani się nie obejrzałem i już dochodzimy do dwójki. Tutaj jak zawsze zgiełk, jak bazarze Różyckiego. Bez chwili wahania mijamy kolorowe namioty połyskujące niczym jajka sadzone na patelni i wchodzimy na lodowiec. Na tej wysokości naprawdę czuję, że życie wraca mi do trzewi. Kuba też ma się już dobrze, bo razem z refleksem łasicy pokonujemy mniejsze lub większe szczeliny lodowcowe. Przez te kilka dni lodowiec zmienił się nie do poznania. Słońce odkryło wiele nowych szczelin, a niektóre stabilne mostki śnieżne dawno się zapadły i zniknęły w przepastnych rozstępach Lodowca Lenina.
Gdzieś w połowie lodowca mijamy grupę trzech młodych chłopaków związanych liną. Pierwsze co rzuca mi się w oczy to to, że stoją wszyscy razem w odstępie nie większym niż jeden metr na zbrązowiałym i lekko wklęsłym mostku śnieżnym. Przecież to się może w każdej chwili zapaść, po kiego grzyba są związani liną? Tutaj nie ma miejsca na obojętność.
– Stoicie na wątłym mostku śnieżnym – zagaduję do nich lekko kalecząc rosyjsku.
– Tak, tak już się zbieramy – odpowiada ten z przodu w kapeluszu z rondem i idzie parę kroków w moim kierunku – Skąd jesteście?
– Jesteśmy z Polski i nie za dobrze mówimy po rosyjsku, bo u nas nie jest to powszechnie używany język – wypowiadam dość dobrze wyćwiczoną formułkę.
– My jesteśmy z Ukrainy i rozumiemy po polsku – mówi dalej.
O, to ciekawe. Czyżby chłopaki mieli jakieś polskie korzenie?
– Pochodzimy ze Lwowa, czy wiecie, gdzie jest Lwów? – kontynuuje młody alpinista.
– O tak, bardzo dobrze wiemy, gdzie jest Lwów – odpowiadam bez wahania.
Być może to nie miejsce i czas, żeby kontynuować tę rozmowę. Jakby nie patrzeć chłopaki zrobili na mnie dobre wrażenie. Jest w nich jakaś taka życzliwość.
– Czekamy, aż zejdziecie z mostka śnieżnego, to my będziemy mogli przejść dalej – mówię i wskazuję na ostatniego w dalszym ciągu stojącego na samym środku tej na pozór stabilnej formacji śnieżnej.
Chłopaki się szybko zreflektowali i przeszli kilka kroków dalej. Teraz pora na nas, wracamy dół.
– Wszystkiego dobrego – mówię chłopakom na pożegnanie tym razem nie po rosyjsku a już po polsku i bystro ruszam do przodu.
– Всего доброго – odpowiadają tym razem już po ukraińsku.
Żółte namioty na horyzoncie. Już widzę wyeksponowane na stoliku napoje piwo i oranżadę. Mienią się w słońcu niczym najkosztowniejsze kryształy Swarovskiego o niepowtarzalnym szlifie. Jak dobrze, że na tej wysokości nie ma srok, bo by jeszcze zwinęła nam sprzed nosa cel naszej wędrówki gdzieś tam na końcu lodowca. Jeszcze tylko ostanie skoki przez szczeliny lodowcowe i kilka zdjęć wśród tego bezkresu śniegu, lodu i mroźnego górskiego powietrza. Wychodzimy na ostatni płaski teren. Czas na oficjalne zdjęcie raków, to już ostatni raz mamy je na nogach podczas tej wyprawy. Przez ostatnie kilka dni była to nieodłączna część naszego wyposażenia, bez którego nawet nie szło się załatwić potrzeby fizjologicznej. Ten moment nabiera pewnego symbolicznego wydźwięku.
Jeszcze tylko kilka niepewnych kroków po poszarpanej powierzchnie lodowca i już jesteśmy w jedynce. Od tego miejsca na dobre żegnamy się z górami wysokimi podczas tej ekspedycji i oficjalnie gratulujemy sobie sukcesu. Odtąd wszelkie trudności i potencjalne zagrożenie zdrowia i życia są za nami z tyłu, gdzieś tam na górze. Wielkim sukcesem jest wejść na szczyt, ale jeszcze większym zejść cało na dół, żeby opowiedzieć o tym swoim bliskim, znajomym, mediom i wszelkim innym interesantom. Zaczynamy od naszego dobrego znajomego opiekuna obozu. Jego żona po raz kolejny z niedowierzaniem dopytuje.
– Ale czy byliście tam na szczycie? Czy widzieliście figurkę Lenina?
– Tak, tak było – zdawkowo odpowiadam i już więcej nie zawracam sobie tym głowy.
Co do tego co widzieliśmy, to do końca nie mam pewności. Na szczęście mamy zdjęcia i wiele jakże żywych wspomnień w głowie.
Łyk zimnego piwa
Cały zgiełk Camp 1 jest jakby poza naszą percepcją. Siedzimy na białych plastikowych fotelach i co jakiś czas przechylamy butelkę pijąc zdrowie za tych co na górze i tu cali na dole. Zerkamy przez okulary lodowcowe ku górze, gdzie przez kilka ostatnich dni mierzyliśmy się z własnymi słabościami. To wszystko za nami, teraz według słów Kuba już tylko sława, pieniądze i kobiety. Jakby jednak nie patrzeć ten szczyt dał nam wiele do myślenia. Natura tutaj wysoko między chmurami uczy pokory i pozwala zrozumieć nam wartość naszego istnienia na ziemi, w społeczeństwie.
Tutaj w jedynce spotykamy naszego dawnego znajomego Aloszę. Jest sam. Sasza postanowił zawrócić i czeka na niego w Base Camp. Planuje sam zdobyć szczyt. Wspólne rozmowy na pewno pomogą mu nakreślić wyobrażenie o tym, co się dzieje tam na górze. Zastawiamy mu dużo naszych słodkości i jedzenie liofilizowanego. Tak samo jak my na początku, tak i on teraz jest zauroczony tym suchym jedzeniem. Problem w tym, że nie jak w smaku nie jest to podobne do wszystkiego co do tej pory powstało zjadliwego pod słońcem. Z pewnością tutaj Kohelet musiałby zrewidować swoje poglądy.
– Czy próbowałeś polskiej chałwy? – zapytuję do Aloszy – Jest inna od tej, którą macie w Rosji. Spróbuj.
I tak w bardziej lub mniej bezpośredni sposób dochodzi do wymiany kulturowej między słowiańskimi narodami.
– Dobra, czy weźmiecie coś dla Saszy ze sobą na dół? – widać po głosie, że ciągle myśli o sowim towarzyszu podróży.
– Jasne – odpowiadam bez wahania.
Co prawda plan był taki, żeby pozbyć się wszelkiego zbędnego balastu tutaj w jedynce i wrócić na dół na szybko. Tak czy siak pakuję dodatkowo do plecaka kiełbasę, herbatę i jakieś słodkości. Jesteśmy gotowi do wymarszu jutro z samego rana.
Wieczór mija bardzo przyjemnie na rozmowach z Aloszą i liczną grupą alpinistów w jurcie gastronomicznej. Każdy chce wiedzieć, jak tam jest na górze. Raz z jednej, raz z drugiej strony słyszymy gratulacje. Z pewnością już nie jesteśmy tymi, którzy tylko słyszeli o tym, jak to jest w trójce. My spędziliśmy tam trzy noce pod rząd i zdobyliśmy szczyt, który dla licznych jest tyle w sferze marzeń. Do końca dnia wypoczywamy i uzupełniamy płyny. Dopiero w jedynce czuję, że jest czym oddychać i da się tutaj wypocząć.
Tej nocy zasypiamy kamiennym snem. Tym razem niczym niezmącony jak tafla wody pośrodku bezwietrznego pustkowia trwa ze mną aż do późnego rana. Takiego wypoczynku mi trzeba było. Jednakże poprawa samopoczucia i ogólnego stanu psychofizycznego nie oznacza, że jeszcze daleka droga do pełnej regeneracji. Rano budzę się z facjatą spuchniętą niczym u niewytrenowanego konesera gorzałki. Ledwo co widzę na oczy. Oczywiście mamy z tym śmiechu co nie miara w namiocie, gdzie Kuba gra pierwsze skrzypce w podtrzymywaniu wszechogarniającej radochy. Nawet opracowaliśmy scenkę do sfilmowania.
– Panie kierowniku, Panie kierowniku? – błagająco nawołuję bezbłędnie wcielając się w swoją rolę.
– Co? – no Kuba się za bardzo nie napracował nad swoim dialogiem.
– Pan da dwa złote – kontynuuję swoją część.
– Na co? – jak widać to ja tutaj gram główną rolę.
– Na „Leśny dzban” – odpowiadam i wszyscy zachodzimy śmiechem.
My tutaj gadu gadu, a czas leci. Zabieramy manatki i w drogę. Łażenie po kamieniach to już dla nas nie jest pierwszyzną. Co jakiś czas przystajemy, żeby zrobić kilka zdjęć z trekkingu. Kiedy kilkanaście dni temu szliśmy tędy pod górę, nawet nam w głowie nie było robić zdjęć. Teraz już zupełnie nie czuję zmęczenia, wręcz przeciwnie nogi same rwą się do marszu. Od dawna nie czułem się taki rześki i pełen wigoru. Mamy czas i chęci na wygłupy, to trzeba to wykorzystać. Kilka ujęć z żabiej perspektywy i ruszamy dalej.
Jak najszybciej na Polanę Łukową
Dzisiaj przed nami jeszcze najbardziej wymagający moment na trasie – konfrontacja z koniarzami przy przeprawie przez rzekę. Niezależnie od tego jak byśmy ich nie unikali, oni zawsze nas wypatrzą. Cóż, trzeba się gramolić przez ten wartki strumień mając na swoim karku grupę gapiów. Na dodatek dzisiaj poziom wody jest zdecydowanie wyższy. A co tam… idę w spodniach. Tam na dole może być już tylko cieplej, więc szybko wyschną. Kuba też nie ma z nimi lekkiego życia. Mam wrażenie, że jesteśmy postrzegani jak uciekające dolary, które za wszelką cenę należy schwytać i załadować na konia.
Jak najszybciej i jak najdalej. My nie zamierzamy wspierać lokalnej przedsiębiorczości. Powinni się już dawno temu przyzwyczaić, że od Polaków tak łatwo twardej waluty się nie wyciągnie. Przechodzimy prawie cały odcinek od potoku do Base Camp prawie nikogo nie mijając. Co jakiś czas tylko świstak o złocistym futrze przebiegnie nam drogę. Dopiero za źródełkiem zupełnie przypadkowo napotykamy Saszę. Także i jemu przyszło do głowy, żeby się uganiać za świstakami. Jest tu pełno tego zwierza w okolicy, czyżby nikt z lokalnych nie wierzył w lecznicze właściwości sadła ze świstaka?
Widać, że Sasza się odnajduje tutaj na 3600m.
– Przynieśliśmy Ci herbatę, kiełbasę i słodkości od Aloszy z góry – oznajmiamy wskazując jednocześnie na plecak.
– Dzięki, Alosza nie zapomniał – odparł z uśmiechem.
– Dlaczego zrezygnowałeś ze zdobycia szczytu? – dopytuję z zaciekawieniem.
– Czy masz Łukaszu dzieci? – odpowiada pytaniem.
– Nie mam…
– No widzisz, kiedy byłem tam z Aloszą na górze i zobaczyłem, jak bez opamiętania zaczął kopać w śniegu, zrozumiałem, że nie jest to miejsce dla mnie, nie teraz. On po prostu zgłupiał, stracił kontrolę nad sobą – odpowiada Sasza jakby mając już w głowie z góry przygotowaną odpowiedź – On nie kontaktował się i nie chciał przestać grzebać w śniegu. Musiałem go powstrzymać solidnym kopniakiem, bo inaczej to może i do dzisiaj kopał by tę jamę. Zrozumiałem, że tam już nie ma żartów.
Co dalej?
Nam ta góra też dała sporo do myślenia. Z pewnością dobrze się zastanowimy i przeanalizujemy wszystkie za i przeciw zanim znowu zdecydujemy się postawić nogę powyżej siedmiu tysięcy metrów. Na takiej wysokości należy liczyć się z ryzykiem uszczerbku na zdrowiu. Do teraz czuję, że jeszcze w pełni nie odzyskałem sprawności intelektualnej. Nikt nie jest w stanie powiedzieć, jakiego spustoszenia w moim organizmie dokonała wyniszczająca wysokość. Ciekawe ile to zajmie, zanim będę mógł działać znowu na pełnych obrotach.
Z pewnością świeżo zdobyty bagaż doświadczeń pozwoli mi spojrzeć na wiele aspektów mojego życia z innej perspektywy. Pozwoli cieszyć się tym co mam i dostrzec to, jakim jestem szczęściarzem. Teraz wszystkie troski dnia codziennego wydają się błahe. Tam na górze potrafiłem się cieszyć jak dziecko z małego kawałka gumy rozpuszczalnej i nic więcej do szczęścia nie było mi potrzebne.
Przeczytaj więcej na blogu o wyprawie na Pik Lenina.