Wyniszczająca wysokość (Pik Lenina 2014, cz. 6)

Organizm nie regeneruje się

Nie zapominajmy, że jesteśmy już dość wysoko i spanie tutaj nie należy do przyjemności. Mówi się, że powyżej 5500m n.p.m. nie ma mowy o długotrwałej egzystencji dla większości ludzi, tam należy przebywać jak najkrócej, ponieważ z dnia na dzień nasz organizm ulega wyniszczeniu. Jeżeli już uda mi się zasnąć, to sen zazwyczaj jest płytki i przerywany. Co jakiś czas budzę się na bezdechu. Przerywany oddech to występowanie nawet kilkunastosekundowych przestojów w oddychaniu, które następują po okresie przyspieszonego oddechu. I tak w kółko i tak bez przerwy.

Ostatnie nabranie powietrza, na lekko, bez zadyszki, przed stromym podejściem do trójki.

Standardowo budzę się z bólem głowy, nie jest to już dla mnie coś nowego, więc łapię się za skronie i przyciskam łepetynę mocno do materaca. Staram się ogarnąć myśli i złapać jak najwięcej powietrza ustami. Rozruch na wysokości jest bardzo powolny. Dopiero po jakiś trzydziestu minutach jestem jako tako w stanie się ogarnąć i działać zorganizowanie. Kuba się do tego musi przyzwyczaić. Ustalamy, że przed atakiem szczytowym musimy obudzić się na dwie godziny przed wyjściem. Dzisiaj nie ma mowy o przenoszeniu biwaku do trójki i zostajemy tutaj aklimatyzować się dalej.

Leżąc w ciepłym śpiworze i będąc myślami gdzieś między zimnym lodem a bezkresem z dala da się słyszeć znajomy głos. To Alosza zrobił sobie aklimatyzacyjny napier w górę. Ja jeszcze nie jestem gotowy na prowadzenie rozbudowanych dialogów, więc Kuba przejmuje obowiązek reprezentowania naszego zespołu. To bardzo miłe ze strony Rosjanina z Nowosybirska, że przynosi nam kawałek tego przepysznego sało. Jak zawsze zapakowany w jedwabną szmatkę w jakieś secesyjne wzorki. Szczerze mówiąc, to w życiu by mi nie przyszło do głowy, żeby w czymś takim przechowywać pokarm, zwłaszcza tutaj wysoko w górach.

Chyba nie po raz ostatni mój własny organizm mnie zaskoczył. Bez słów zajadałem się słoniną, tylko chrząkając co chwila i z aprobatą potrząsając uszami.

Pierwsze wyjście do “trójki”

Nie spodziewałem się, że będę miał taki mały przysmak na rozruch i miłe rozpoczęcie dnia. Po krótkiej szamotaninie z bambetlami w namiocie i szybkim śniadaniu my też wyruszamy na aklimatyzacyjny napier do trójki. Odległość do Camp 3 jest mała, jednak to strome podejście przed nami nie wygląda na lekki spacerek. Idziemy na lekko, więc jakoś da radę. Cały szkopuł z tą aklimatyzacją jest, że zawsze zdobywanie po raz pierwszy pewnego pułapu jest po prostu męczące i bardzo żmudne.

I tak idziemy krok za krokiem pod górę. Śnieg się osypuje spod butów, więc staramy się pokonać przewyższenie szerokimi zakosami. Po raz kolejny podejście rozkładam na wiele drobniutkich odcinków, od czerwonej chorągiewki do następnej czerwonej chorągiewki. W górę cały czas tak samo, więc lepiej tam nie spoglądać, tylko skupić się na tych małych patyczkach wbitych w ziemię na końcu których trzepocze na wietrze plastikowa czerwona tasiemka. Wysiłek zdaje się nie mieć końca. Nie jest to nawet sprawa zmęczenia tylko takiej niemocy. Zwyczajnie nie da się tego zrobić szybciej.

Szczyt jest gdzieś daleko za plecami, ale dopóki jest moc, każdy krok przybliża nas do celu.

Po sam nie wiem jak długim czasie za tym śnieżnym wybrzuszeniem, które zawsze było nad naszymi głowami pojawiają się pomarańczowe namioty. Lekko wymęczeni wycieczką długo tutaj nie zabawiamy. Kuba zostawia depozyt komuś pod opiekę i zbieramy się na dół. To wręcz niewiarygodne, że odcinek, który z bólami pokonaliśmy w tak długim czasie pod górę, w dół okazuje się szybkim i łatwym zejściem. Nawet się nie spostrzegliśmy i już jesteśmy na wypłaszczeniu, gdzie Internet śmiga jak młody koń na ściernisku. Chwila odpoczynku, kontrolne sprawdzanie poczty, esemes do rodziny i wracamy do obozu. Humory i kondycja dopisują, więc jutro przenosimy się do trójki. Wizja zdobycia szczytu z godziny na godzinę wydaje się coraz bliższa.

Popołudnie mija na relaksie, bumelowaniu, jedzeniu i przeliczaniu zapasów. Podczas krzątaniny wokoło namiotu podchodzi do mnie ziomek w zielonym polarze. Ukrainiec właśnie co się rozbił w pobliżu i jak na dobrego sąsiada przystało częstuje nas po cukierku. Tak niewiele, a jednak pierwsze lody zostały przełamane. Nawet nie sposób opisać, jak czasami gdzieś tutaj wysoko w górach nawet taki mały cukierek może smakować. Wymieniamy kilka życzliwych słów i życzymy sobie nawzajem wszystkiego dobrego w dalszej części wyprawy. On dopiero zaczyna się aklimatyzować, my już jesteśmy gotowi przenieść się do najwyżej położonego obozu.

Tak więc zwijamy cały obóz i zabieramy wszystko ze sobą do trójki. Pomimo, iż dzisiaj ze znacznym ładunkiem na plecach, to już nie jest tak ciężko, jak przedtem. Powoli zaczynam się przystosowywać do tej wysokości. Oczywiście bez dwóch zdań podejście do Camp 3 jest bardzo upierdliwe niezależnie od tego, czy jesteśmy w dobrej kondycji, czy w trochę gorszej. Cały czas to samo nachylenie i co najgorsze, aż do samego końca nie widać celu. Dopiero na dosłownie kilka metrów przed obozem wyłaniają się pierwsze namioty.

Mimo, iż czujemy się dobrze i nastroje w zespole są dobre, to i tak nic nie może usprawnić naszych ślimaczych ruchów. Tutaj zwyczajnie nie ma czym oddychać. Nawet idąc się odlać można dostać zadyszki. Nie chcę nawet wspominać o bardziej wyczerpujących potrzebach ludzkiego ciała. Wdech i wydech, wdech i wydech, bardzo dobrze i szeroko otwieramy usta. Teraz opieramy ręce o wpół zgięte kolana i jeszcze raz, wdech, wydech, wdech i wydech.

Pogoda dopisuje, szczyt kryje się tam gdzieś za pierwszymi wybrzuszeniami na grani. Trochę nam pewnie zajmie, żeby tam dojść.

Obóz trzeci

Dobra! Nie ma co biadolić. Rozbijamy namiot i melinujemy się w środku. Nikt tego za nas tutaj nie zrobi. Znajdujemy właśnie co opuszczoną platformę, wręcz idealnie wymierzoną pod nasz biwak. Nie ma co tutaj mówić o kocich ruchach, ale jakoś to idzie. Kuba właśnie dorwał łopatę od agencji Ak-Sai Travel i na zmianę równamy teren. Kilka sztychów w lekko zmrożonym śniegu i się zmieniamy. Jeszcze nigdy kopanie w śniegu nie sprawiało mi takiego trudu.

Tak czy siak całkiem dobrze mi to idzie. Nawet wydaje mi się, że Kuba szybciej się męczy ode mnie. Chyba po raz pierwszy podczas tej wyprawy. No cóż, przynajmniej nie będzie marudził, że się ociągam. Po chwili namiot staje w miejscu przeznaczenia.
Choć jeszcze wykopiemy dół przed wejściem – sugeruje Kuba.
Bardzo dobry pomysł – ochoczo przytakuję – to ma być należycie przygotowany biwak.
I tak kopiemy dół, żeby dobrze się siedziało w wejściu oraz wygodnie przygotowywało posiłki. Tak niewiele, a zdecydowanie to usprawnia typowe prace obozowe. Podpatrzyliśmy ten patent od innych ziomków w dwójce.

Gdzieś zagubieni wśród pustych namiotów agencyjnych.

W trójce daje się odczuć inną atmosferę niż w obozach poniżej. Tutaj nie przychodzi się wypoczywać. Na tej wysokości wręcz nie można już myśleć o dobrym wypoczynku. Każdy jest skupiony na celu wyprawy, na zdobyciu góry. Stąd dzieli nas już tylko jeden dzień ataku szczytowego od pełnego sukcesu. Tylko jak najkrócej tu siedzieć i zbierać się na dół. Z pewnością biwak na tej wysokości nie należy do najbardziej komfortowych.

Gramolimy się do środka namiotu i spędzamy większą część dnia na nicnierobieniu. Tutaj za wiele się nawet nie da robić. Wszystkie czynności mają raczej na celu zmniejszenie dyskomfortu i osiągnięcie najniższego stanu energetycznego. Trzeba tu jakoś w końcu wypocząć. W trójce rotacja jest bardzo duża, ponieważ nikt tak naprawdę nie chce tutaj długo siedzieć. Dopiero tutaj zaczyna się odczuwać wszelkie niewygody związane z przebywaniem na dużej wysokości.

Pierwszy zachód słońca na 6100m. Nie ma co ukrywać, wysokość daje się we znaki. Jest tu zwyczajnie zimno i nie ma czym oddychać.

Próba ataku szczytowego

Decydujemy się na atak szczytowy zaraz następnego dnia. Budzik nastawiony na trzecią, śnieg stopiony, gorąca herbata w termosie, racja żywieniowa wydzielona, nastroje w zespole dobre. Wszystko sprawdzone i w gotowości. Hmmm… trzeba jeszcze tylko zasnąć, jednakże sen nijak nie chce przyjść. To był męczący dzień, więc powinno dać radę. I tak przez całą noc. Przewracanie się z boku na bok, płytki sen i przebudzenia co jakiś czas wywołane nierównym oddechem.

Poranny budzik trafia do mnie niczym grom z jasnego nieba. Rozproszone myśli i ból głowy nie pomagają się zebrać. Trochę leżę na jednym boku, trochę leżę na drugim boku, łapię się za głowę i przyciskam do klatki piersiowej. I tak jestem sam sobie w tym letargu. Odrętwienie ciała i umysłu nie pozwala mi się ogarnąć. Co jakiś czas słyszę nawoływania Kuby, żeby się zbierać. Za którymś razem komunikat do mnie dociera.
Łukasz, wstań i usiądź – dociera do mnie głos Kuby przez gęsty i tłusty dym zagubionych myśli – zrobi Ci się lepiej.
Dobra, dobra… – tylko tyle jestem w stanie powiedzieć.

Wszystko zlewa się w jedno. Siedzę na wysokości i czuję swoje opuszki palców. Dotykam czubka nosa, jest też na swoim miejscu. Może się podrapię, albo lepiej nie.

I faktycznie pomaga, siedząc w śpiworze zaczynam czuć się lepiej. Wielki problem był z tym, żeby się podnieść, zmusić do działania. I tak właśnie jest ze wszystkim. Przy rozruchu do każdej czynności trzeba się zmusić, wszystko przychodzi z wielkim trudem. Otwieram szerzej otwory wentylacyjne i zaczynam głębiej oddychać.
Masz napij się – Kuba podaje mi kubek gorącej herbaty.
Hmmm… dobre – pomrukuję do siebie – tego mi trzeba było – dopowiadam już tylko w myślach.
O długich i rozbudowanych dialogach nie ma mowy. Na to jeszcze trzeba trochę czasu, żeby myśli ułożyły się w zdania i zostały wypowiedziane przez zdrętwiałą żuchwę.

Wszystko powoli się rozpędza. Komunikacja między ciałem i umysłem zaczyna funkcjonować. Coraz łatwiej wykonać zaplanowaną czynność. Tak właśnie przebiega rozruch. Pewnie i tak jeszcze musi minąć kilka godzin, żeby wskoczyć na pełne obroty. Spodnie założone, czapka na głowie, okulary na nosie, czas wyjść z namiotu. Kuba już od pewnego czasu przeskakuje z nogi na nogę przed namiotem. Jest zimno i wieje wiatr, do wschodu słońca jeszcze grubo ponad godzinę.
Chodź Łukasz – niespokojnie wypowiada Kuba – strasznie tu zimno.
Staram się jak mogę – mówiąc staram się wepchnąć opatuloną w botka stopę do buta.
Strasznie się gramolisz, musimy już wychodzić – Kuba dodaje już z lekką pretensją w głosie.

Trzeba rozruszać gnaty i wyprostować splątane ciśnieniem pod glacą myśli.

W takich warunkach faktycznie można się wpienić na wszystko dookoła. Zimno, wiatr, zmęczenie, niewyspanie i ból głowy niczym kaskada podwojenia okresu zaczynają się nawarstwiać, powodować rozdrażnienie w głosie i zachowaniu Kuby. Ja na szczęście jestem na tyle rozwalony, że nawet nie zamierzam pomyśleć o zdenerwowaniu w takim stanie. Lepiej skupić się na wykonaniu prostych czynności. I tak po dłuższej chwili zasznurowanie buta kończy się pełnym sukcesem. Duży wdech, skupienie myśli i wychodzę na ziąb.

Kuba już tutaj od pewnego czasu trzęsie się niczym osika na wietrze, wygląda trochę jak ofiara Królowej Śniegu. Nie ma co biadolić, idziemy. Im szybciej zaczniemy się ruszać, tym szybciej odzyskamy krążenie w kończynach. Wtenczas z ciemności wyłania się grupa alpinistów zmierzająca w naszym kierunku od strony szczytu. Wszystko to wygląda jakoś mało realistycznie. Podchodzą do nas.
Nie idźcie tam – mówi jeden z nich – tam jest bardzo zimno.
W jego oczach widzę zmęczenie i obłęd. Kim są Ci ludzie? Dlaczego idą z góry o piątej rano?
Nie uda Wam się, lepiej przeczekać w namiocie – kontynuuje swój dialog wydając odgłosy przez zmarznięte usta.
Nie wiem, jak zareagować, jak odpowiedzieć. Nie po to walczyłem ze sobą przez dwie godziny w namiocie, żeby teraz rezygnować z powodu jakiegoś podejrzanego delikwenta.
Jest nam bardzo zimno – mówi w imieniu całego zespołu – czy możemy na chwilę ogrzać się w waszych śpiworach?
Spoglądam na nich, w ich ciemnych oczach maluje się prośba i nadzieja. Jest wśród nich także kobieta, która wygląda chyba najbardziej mizernie. W takim momencie nie za bardzo jest się nad czym zastanawiać. Odsuwam wejście do namiotu i zapraszam do środka. W takim ścisku w naszym małym namiocie na pewno będzie im ciepło.
Tylko trochę się ogrzejemy i już idziemy dalej – dodają już nieco bardziej ochoczo – Kiedy wrócicie, już nas tu nie będzie.
Dobrze, że to nie Yeti, bo jego bym do naszego namiotu nie zaprosił. Teraz już nie ma odwrotu, bo nasz namiot jest okupowany. Idziemy na górę.

Nie ma co się za wiele zastanawiać, nad tym co się wydarzyło. Patrzę w dół i skupiam się na stawianiu kroków w ciemnościach. Wieje w pizdu i jest bardzo zimno. Zbieram energię w sobie i kumuluję resztki agresji oraz złości pchające mnie do przodu. Trzeba się ruszać i oby tylko do wschodu słońca – powtarzam sobie w myślach. Nie takie rzeczy już się robiło. Trudno powiedzieć ile czasu minęło, kiedy Kuba przystaje i zaczyna nawijać.
Jest mi w chuj zimno – mówi przez zęby.
Ok… – nie wiem, co powiedzieć.
Idę już od pewnego czasu i nie mogę się rozgrzać – kontynuuje.
Ok… – nie wiem, co powiedzieć.
Nie czuję już palców w butach – demotywująco dodaje.
Ok… – nie wiem, co powiedzieć.
Zawracamy, nie jestem w stanie dalej iść – kończy monolog.
Ok – przytakuję.

Każdy kto mnie zna jest w stanie potwierdzić, że jestem osobą dość rozmowną i wylewną. Z pewnością nie tak łatwo mnie przekonać do zmiany decyzji, zwłaszcza w tak krytycznym momencie, muszą być poprzedzone wnikliwą analizą i rozbudowaną dyskusją ze wszystkimi zainteresowanymi stronami. Zawrócenie w tym momencie stawia nas w dość kłopotliwej sytuacji i ostatecznie może doprowadzić do niepowodzenia wyprawy. Teraz jednak nie mam za wiele do powiedzenia. Uwiąd umysłu tutaj na 6000m ogranicza moją zdolność percepcji świata, nie mówiąc nawet o umiejętności wypowiadania swoich myśli i w ogóle mówienia.

Ja jeszcze się nie obudziłem z letargu, więc ciężko mi tutaj rzeczowo przeanalizować sytuację. Na pewno, jeżeli jeden z członków zespołu ma problemy podczas ataku szczytowego, to należy zaprzestać działań. Sam pamiętam brak czucia w palcach na Islandii w zeszłym roku i wiem, że to tak łatwo nie przechodzi. Może być lepiej lub gorzej, trudno ocenić.
Wracamy do namiotu – potwierdzam – tam pomyślimy, co dalej.

I tak musimy wygonić grupę Hiszpanów, którzy się bardzo dobrze zadomowili w naszych śpiworach. Nawet chwila w cieple jest dla nich wystarczająca, żeby kontynuować zejście do bazy poniżej z nieudanego ataku szczytowego. Pozostaje nam się teraz zastanowić, co robić dalej. Już wiemy, że przy takich warunkach pogodowych nie ma szans, żeby atakować, ponieważ Kuba już nie ma co więcej na siebie włożyć. Tutaj na wysokości nie ma co za długo przesiadywać, ponieważ każdy dzień czyni nas coraz bardziej i bardziej słabszymi. Poza tym jedzenie się kończy.
Została nam tylko jedna paczka żelków – snuję smutny wątek po sprawdzeniu zapasów prowiantu – szamy zostaje tylko na jutro na atak szczytowy.
Co robić? – Kuba rzuca pytanie w pustą przestrzeń namiotu – nie mam już ochoty wcinać tych liofili.

I tak przyszło nam tu czekać o pustym żołądku. Z pewnością nie łatwo będzie wypocząć i zregenerować się.

Co dalej?

Morale zespołu spadły po porannym niepowodzeniu przy ataku szczytowym. Po raz kolejny sukces wyprawy staje pod znakiem zapytania. Reorganizujemy się, ja idę do namiotu agencyjnego Ak-Sai Travel z prośbą o jakieś zjadliwe jedzenie, a Kuba przejdzie się po obozie w poszukiwaniu cieplejszej odzieży. Chłopaki z agencji miło mnie zaskoczyli, nie dość, że dają nam cały zestaw smakowych owsianek, to jeszcze nie chcą nic w zamian. Na szczęście tutaj na 6100m chciwość i żądza pieniądza nie są w stanie się zadomowić. Być może to z powodu braku tlenu lub zbyt niskich temperatur. Pozwalają nam tutaj ludziom gór trwać w przestrzeni odizolowanej od społeczeństwa napędzanego mamoną i być po prostu człowiekiem.

Kuba nie znajduje dodatkowej odzieży puchowej, więc postanawiamy wyruszyć jutro dwie godziny później, kiedy słońce będzie już się wychylać ponad ośnieżone łańcuchy gór. Z nowym zapasem pożywienia i planem na jutro czujemy się komfortowo, możemy się skupić teraz tylko i wyłącznie na wypoczynku. Słońce ogrzewa namiot powodując, że nawet tutaj na tak znacznej wysokości mogę się zdrzemnąć i trochę zregenerować siły.
Wiesz co? – zapytuję do Kuby – Nawet się tutaj zadomowiłem.
Spoko, ja też się mam w porządku.
Mogę nawet tutaj zamieszkać – dopowiadam pół żartem, pół serio.
I faktycznie czuję się dobrze. Wysokość już nie jest tak bardzo dokuczliwa. Co innego oczywiście za dnia, a co innego w nocy. Przed nocą jeszcze udaje nam się wybrać na krótką aklimatyzacyjną przechadzkę w kierunku szczytu. Szybko się jednak okazuje, że bez raków daleko nie zawędrujemy.

Kolejny zachód słońca w trójce niesie nadzieję na pomyślne jutro.

Idziemy wcześnie spać z nadzieją i niepokojem przeplatającymi się nawzajem w naszych głowach. Jutro musi nam się udać, bo długo tutaj na wysokości nie usiedzimy. Kiepska dieta i ogólne zmęczenie dają się coraz bardziej we znaki. W nocy trzeba nam spać w śpiworze puchowym we wszystkim co mamy. Nie ma już co więcej włożyć na siebie. Jest też pewna zaleta tego zmęczenia, ponieważ otępiałym zmysłom już nie przeszkadza unoszący się nieprzyjemny zapach z przepoconego ciała i nieświeżych ubrań. Jutro jest ważny dzień.

Przeczytaj więcej na blogu o wyprawie na Pik Lenina.

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *