Rest w obozie pierwszym
Decydujemy się pozostać dwie noce w jedynce. Szczyt wydaje się stąd tak blisko, wystarczy wejść na krechę. Jednakże po dojściu do High Camp 2 wiem, że wejście zajmie trochę dłużej. W jedynce czas głównie mija na bumelowaniu i regeneracji. Da się zauważyć, że coraz więcej niepokornych ludzi chcących poklepać Lenina po łysinie pojawia się w obozie. Sezon dopiero się zaczyna.
Nie ma co tu ukrywać, obniżenie wysokości znacznie poprawiło moje samopoczucie. Wreszcie wszystkie procesy myślowe i fizjologiczne zaczynają poprawnie funkcjonować. Czuję, że odpoczywam, że się regeneruję. Znajduję czas i chęci nawet na prowizoryczną toaletę, jednakże z czasem da się zauważyć, że namiot i wszystkie w nim rzeczy z upływem czasu przechodzą pewną przemianę. W pewien niewytłumaczalny sposób zaczynają żyć własnym życiem jednocześnie wydając przy tym specyficzny i z początku dość dokuczliwy dla nosa zapach. Tak samo jak do wysokości i do tego idzie się powoli przyzwyczaić.
Życie obozowe
Jedynka jest dość przyjemnym obozem do aklimatyzacji. Decydujemy się nawet przespać w obszernym szałasie agencyjnym Fortuna Travel niż rozstawiać i kisić się w naszym namiocie. Toaleta, dostęp do wody, detergenty i co najważniejsze ogrzewana jadalnia stojąca otworem dla każdego stwarzają pozorny komfort. Pozwalają zapomnieć o dolegliwościach związanych z wysokością. Jadalnia mieści się w jurcie agencji Pamir Expeditions (lub Central Asia Travel), gdzie każdy może przycupnąć na chwilę i odpocząć niezależnie od tego, czy mamy wykupiony posiłek, nocleg lub usługi. To tutaj wieczorami pomimo znacznej wysokości życie kwitnie. Ludzie licznie się tutaj gromadzą i dyskutują do późnej nocy na różne tematy.
Do jedynki właśnie co zawitała zorganizowana grupa z Iranu. Dowiaduję się, że jest projekt wspierany przez rząd i różniący się tym od innych, że wszyscy alpiniści są płci żeńskiej. I tak siedzimy w ciepłej jurcie z piętnastoma Irankami. Dziewczyny dzielnie się przygotowywały do tej wyprawy i są bardzo zdeterminowane. Razem w jadalni jest nas chyba ze trzydzieści osób. Żywe rozmowy oraz rozpalona atmosfera są w stanie bez problemu wyręczyć rozgrzany do czerwoności stojący na środku piec.
Przez te dwanaście godzin zmieniłem się nie do poznania. Jeszcze rano w namiocie mówiłem bez ładu i składu, tak teraz ochoczo włączam się do rozmowy o różnych systemach politycznych z Irańczykiem już od dawna mieszkającym w Oslo i prowadzącym szkołę tańca. Naprawdę różnych ludzi spotkać można tutaj na górze. Jest chociaż coś wspólnego, coś co łączy nas wszystkich – pasja do gór. To w zupełności wystarcza, żeby poczuć zrozumienie, wsparcie i chęć osiągnięcia celu.
Siedzimy tego wieczoru do późna. Co jakiś czas przekąsimy ciasteczko lub owoce podane dla gości, czy też napijemy się gorącej czarnej herbaty na przemian z zieloną. Płyny trzeba uzupełniać. Nie trudno w tym całym zgiełku rozpoznać polskie słowa. Jest tu z nami kilka zorganizowanych grup z Polski. Zawsze jest do kogo zagadać w języku ojczystym. Jest naprawdę ciepło. Jeszcze raz ktoś dorzuci suche polano do pieca, to chyba wyparuję. Na jutro na pewno buty wszystkim wyschną.
Siedzimy prawie do samego końca. Sam już nie wiem, o której idziemy spać. Dzisiaj trzeba dobrze wypocząć za te wszystkie nieprzespane noce tam na górze. Sen wykorzystując swoją umiejętność cichego chodu w górach przyszedł niespostrzeżenie i nie zostawił mi innego wyjścia, jak dobrze się wyspać. Rano budzę się w znacznie lepszym nastroju, kiedy słońce już świeci wysoko nad obozem. Nie jest to jeszcze pełna regeneracja, ale wszystko zmierza ku dobremu. W końcu mamy cały chiński, brezentowy namiot agencyjny przeznaczony na dwanaście osób tylko dla siebie. Ustalamy, że jutro spróbujemy uderzyć ponownie.
Sekundy, minuty i godziny mijają na beztroskim obijaniu od kamienia do kamienia. Kuba znajduje nawet odrobinę czasu, żeby przeczytać Rok 1984 Orwell’a. Żeby nikt nie myślał, że góry wysokie to miejsce dla zarośniętych, przepoconych i szorstkich w obyciu typków. Góry wysokie to także miejsce spotkań towarzyskich i wysublimowanych rozmów na najwyższym poziomie o istocie tego świata. Zauważam jakoś około pory obiadowej, że niczym niezmącona dotąd pogoda zaczyna się nieśmiało zmieniać.
Ciemne chmury pojawiają się nad obozem. Pewnie zaraz przejdzie – myślę sobie i nawet nie zabieram się za chowanie rzeczy do namiotu agencyjnego. Nie minęła dłuższa chwila, a cały obóz spowity został gęstą mgłą. Pik Lenina i nawet całe podejście do dwójki zniknęło nam z oczu. Małe białe płatki zaczynają padać na rozgrzane jeszcze od słońca kamienie. Nie wygląda jakby się miało zaraz rozpogodzić. Ktoś z obozowiska informuje o najświeższej prognozie pogody. Dupówa i ma się tak utrzymać przynajmniej jeszcze jutro. Teraz chciał nie chciał mamy aklimatyzacyjny kibel w jedynce.
O dwóch Rosjaninach
W międzyczasie do obozu przychodzi zorganizowana grupa z Polski, która ma wykupiony pełny pakiet w Fortunie. Musimy się wynieść z naszego namiotu. Jednak i tutaj wysoko w górach dotarła pełna komercjalizacja idąc w ramię w ramię z pogonią za pieniądzem. Na szczęście pozostaje jeszcze drugi, równie komfortowy niebieski namiot agencyjny z wypisanym chińskimi znakami hasłem “pierwsza pomoc”, który będziemy dzielić z dwoma innymi typkami.
I tak poznajemy dwóch Rosjan tak samo jak my próbujących sięgnąć swojego pierwszego siedmiotysięcznika. Sasza przyjechał tutaj z Kamczatki a Alosza z samego środka Syberii. Rozmowy na różny temat zajmują cały wieczór, w tym samym czasie jestem w stanie podszlifować swój rosyjski. Chłopaki też trochę mówią po angielsku, więc zdecydowanie idzie się dogadać. Przykuwa moją uwagę ich bezinteresowność oraz chęć dzielenia się wszystkim. Z takimi ludźmi spokojnie można działać w górach – myślę sobie.
Pod wieczór przenosimy się do rozgrzanej już jurty agencyjnej Pamir Expedition. Tematów do rozmów nie brakuje, jednakże podświadomie nie wdajemy się w dyskusję o agresji Rosji na Krymie i ogólnie o ciężkich relacjach z Ukrainą. Aleksiej przynosi ze sobą małe zawiniątko z namiotu i kładzie na stole. Rozwija małą jedwabną szmatkę na stole i naszym ukazuje się to.
– Co to jest? – zapytuję – Słonina?
– Tak jest, sało – Aleksiej odpowiada i kroi ten twór na plasterki.
– Bierzcie – dodaje zachęcająco Sasza.
W życiu by mi nie przyszło, że zabierać ze sobą słoninę jako przekąskę. Jest to zwyczajnie kawał tłuszczu z jednej strony przykryty skórą i posypany sporymi kryształkami soli. Żeby chociaż było tam trochę mięsa jak w boczku – myślę sobie i doszukuję się jakiejś faktury w tej białej masie.
A co tam, biorę. Nie należy zniechęcać do siebie dopiero co poznanych towarzyszy. Przez ostatnie kilka dni nie jadłem nic innego jak danie z torebki z dodatkiem przegotowanej wody z lodowca. Niepewnie próbuję tego smakołyku sąsiadów ze wschodu. I ku mojemu zdziwieniu ma to smak i w dodatku całkiem dobry. Proszę o jeszcze jeden kawałek – takie to dobre. Razem z chałwą i gorącym czajem? Po prostu niebo w gębie.
Śmierć na wysokościach
Dzisiaj też idziemy późno spać. Jakoś miło upływa czas w towarzystwie. Całą noc pada dość intensywnie. Nad ranem nie sposób odróżnić powierzchnię lodowca od nieba, wszystko zlewa się w jedną białą masę – zupełnie tak samo jak sało. Lekko zaspany i opuchnięty wyglądam z namiotu i widzę, że ktoś w przypływie dobrego nastroju ulepił małego bałwana między namiotami Fortuny. Zrobiło się jakoś tak świątecznie. Nie ma co wyłazić, chowam się z powrotem do śpiwora.
Po chwili Sasza wbiega do namiotu i zakłóca niezmącony spokój.
– There is a dead man in Camp 3! – wykrzykuje i na jego twarzy maluje się niepokój.
Kiedy informacja ta wreszcie dotarła do nas wszystkich Sasza opowiedział, że Ukraiński alpinista zmarł w nocy w swoim namiocie na skutek niedotlenienia mózgu. Na skutek załamania pogody śnieg przykrył namiot zakrywając wszystkie otwory wentylacyjne. Organizm osłabiony przez wysokość nie wytrzymał. Wpłynęło to dość negatywnie na morale grupy.
Akcja ratunkowa długo nie trwała. Już po kilku godzinach zwłoki alpinisty w czarnym worku są przetransportowane do jedynki. Momentalnie zbiera się grupa gapiów i ciekawskich. Od tego miejsca transport może być dalej kontynuowany konno. Nie mija długo, jak ciało nieszczęśnika niknie między kamieniami za moreną. Jemu nie udało się zdobyć szczytu. Po chwili wszyscy powracają do swoich zajęć. Kucharz Fortuny wraca doobierać ziemniaki na obiad, ktoś inny kończy myć zęby lub zwijać namiot. Obóz powraca do pierwotnego stanu.
Kontynuacja akcji górskiej
Wygląda na to, że powoli pogoda się poprawia, jednakże wymarsz jutro z samego rana stoi pod znakiem zapytania ze względu na obfite opady śniegu w nocy i związane z tym zagrożenie lawinowe. Poza tym z pewnością nie chcemy być tymi, którzy jako pierwsi przecierają szlak po dość stromo nachylonym lodowcu ze świeżo przykrytymi szczelinami. Ze względu na złą pogodę oraz śmierć człowieka tam wysoko na grani mamy mieszane uczucia odnośnie dalszego planu działania. Na dodatek zjawia się jakiś jegomość, który opłacił cały pakiet w Fortunie i życzy sobie nasz obszerny namiot dla siebie na wyłączność.
I tak w bardzo szybki sposób zostajemy bez dachu nad głową. Lekko oburzeni nie mamy zamiaru pozostawać dłużej w Fortunie. Po uzgodnieniu z chłopakami z Rosji decydujemy się wynająć namiot u konkurencji na czterech chopa. Tak nam się jakoś dogaduje, że postanawiamy też razem jutro uderzyć do dwójki. Poza tym warto wspomnieć, że chłopaki mają krótką i lekką linę w sam raz dla nas czterech. Po takich opadach śniegu jakoś niepewnie by się szło po lodowcu bez asekuracji.
Czuję już dzisiaj dobrze. Razem jakoś raźniej i wizja zdobycia szczytu ponownie wyraźnie objawia się przed moimi oczami. Jesteśmy z Kubą już nastawieni, że wychodząc jutro z jedynki nie wrócimy już tutaj bez zdobycia szczytu. Wszystko skrzętnie planujemy. Nie ma co brać ze sobą za dużo, bo ktoś będzie to musiał tam wnieść. Nie bierzemy liny bo za ciężka, jedzenie lub gaz zawsze możemy odkupić od kogoś na górze. I tak udaje nam się spakować dobrze zoptymalizowane tobołki. Kuba wydaje się być w lepszej formie, więc dla dobra całego zespołu dostaje więcej gratów na plecy.
Z planem w głowie i spakowanym plecakiem w namiocie możemy jeszcze chwilę się zrelaksować w namiocie socjalnym. Cały wieczór miło nam upływa na dyskusjach z Polakami. Właśnie co przybyła nowa grupa śmiałków z Polski. W towarzystwie ładnych dziewczyn łatwo zapomnieć o wszelkich dolegliwościach. Jeszcze tylko kilka ciastek z herbatą i zabieramy się do namiotu. Trzeba się dobrze dzisiaj wyspać.
Następnego dnia wita nas dobra pogoda, jednakże nie jest nam bardzo śpieszno. Wychodzimy dość późno, kiedy niektóre grupy są już w połowie drogi na lodowcu. Rano w cieniu jest mroźno, jednak z upływem czasu słońce zaczyna dominować na górnej części podejścia do dwójki. Prawdziwa smażalnia, przed którą nie ma gdzie tak naprawdę się skryć. W dwójce znaleźliśmy się około późnym popołudniem, ponieważ szliśmy we czterech związani liną z nowopoznanymi Aloszą i Saszą. Chłopaki nie byli zaaklimatyzowani, więc potrzebne były częste odpoczynki. Dopiero teraz mogłem zobaczyć jak ważna jest aklimatyzacja.
Wejście do dwójki nie było dla mnie i Kuby większym wyzwaniem. Po krótkim odpoczynku żegnamy się z chłopakami z Rosji i uderzamy do obozu pośredniego High Camp 2. Podchodząc tutaj mieliśmy mieszane uczucia, czy namiot na pewno wytrzymał porywisty wiatr i intensywne opady śniegu podczas załamania pogody. Na szczęście namiot czeka tutaj na nas w nienaruszonym stanie. Bez zastanowienia dekujemy się w środku i zabieramy się za najprzyjemniejszą część dnia, czyli przygotowanie posiłku.
Ponownie w “dwójce”
Po całym dniu gramolenia się tutaj i wysmażania na słońcu Kuba też się wydaje lekko zmęczony. Dzisiaj jest jednak znacznie, znacznie lepiej niż poprzednim razem, kiedy tu się pierwszy raz rozbiliśmy. Zabieram się za zdejmowanie butów. Moje stopy potrzebują odpoczynku po całym dniu wędrowania. Ledwo zdejmuję pierwszego buta a w namiocie zaczyna rozprzestrzeniać się niepokojąca woń.
– Co to tak zalatuje? – zapytuje lekko zaniepokojony Kuba – Czy to twoje skarpetki?
– Hmmm… – sam jestem lekko zaniepokojony, bo sobie nie przypominam, żeby kiedykolwiek tak mi stopy śmierdziały – To chyba stopa okopowa.
– Chowaj je do śpiwora, bo długo tutaj nie usiedzimy – szczerze od serca radzi Kuba.
Trzeba szybko działać. Nie ma czasu na półśrodki. Właśnie sobie przypomniałem, że nie myłem stóp chyba już z tydzień. Przed nami jeszcze kilka dni tutaj na wysokości i może być tylko gorzej.
– Idę umyć stopy – oznajmiłem z powagą.
– Teraz? – zapytuje Kuba z lekkim niedowierzaniem – na dworze jest z pięć stopni na minusie.
Zrywam przepocone skarpety ze swoich stóp i z prędkością błyskawicy wywalam je za namiot. Szybko, szybko, bo ten zapach rozmoczonych stóp mógłby powalić i słonia. Wybiegam z namiotu i zaczynam tarzać się po kostki w świeżo napadanym puchu śniegowym. Jeszcze tylko małe szorowanie między palcami.
Po wszelkich zabiegach na świeżym powietrzu wreszcie czuję się odświeżony i odprężony. Teraz już nic mnie nie nawet siłą nie wyciągnie z namiotu. Warto dodać, że jesteśmy teraz w namiocie na wysokości 5650m n.p.m. i nawet tutaj należy zadbać o właściwą higienę. Noc przychodzi niespostrzeżenie niczym ciura obozowa do twojego namiotu lub porywacz zwłok do twojego grobu.
Przeczytaj więcej na blogu o wyprawie na Pik Lenina.