Plan aklimatyzacyjny
Ogólnie jest przyjęte, że powyżej 2500m n.p.m. należy zdobywać wysokość każdego dnia powoli, a różnica wysokości między kolejnymi noclegami nie powinna przekraczać 300m. Pokonywanie większych różnic wysokości podczas wędrowania nie jest problemem, ale na noc należy wrócić na wysokość nie większą niż 300m wyżej od tej, gdzie poprzedniego dnia spaliśmy. Według zaleceń medyków górskich, jeżeli wejdzie się wyżej, to należy zrobić dzień odpoczynku by organizm się zaadoptował. Natomiast po każdym 1000m zdobytej stopniowo wysokości wskazane jest zrobić sobie także dzień odpoczynku (tzw. restu). Jak tylko to możliwe należy unikać bezpośredniego transportu na wysokości powyżej 2500m. Przestrzegając tych zaleceń raczej nie powinniśmy narzekać na silne objawy ostrej choroby górskiej.
Jakże jednak jest to możliwe przy podejściu na Pik Lenina, gdzie noclegi są oddalone od siebie orientacyjnie o 1000 metrów przewyższenia oraz Base Camp już na dobry początek znajduje się grubo ponad sugerowanym poziomem 2500m? Ano nie jest i tutaj zaczynają się schody. Wjazd samochodem bezpośrednio na 3500m bez uprzedniej aklimatyzacji stwarza bezpośrednio ryzyko wystąpienia objawów choroby wysokościowej takich jak ból głowy, kłopoty żołądkowe, ogólne zmęczenie organizmu, zawroty głowy czy też kłopoty ze snem.
Na tę wyprawę mamy przeznaczone całe trzy tygodnie. Pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł, ale nie tutaj. Pomimo iż w bazie wypadowej spaliśmy na futrzastych dywanach w zbiorowych jurtach, nie widziałem żadnych pcheł skaczących wesoło z dywanu na śpiwór i z powrotem. Kuba jednak jak najszybciej chciałby dostać się na ten szczyt, który wydawać by się mógł na wyciągnięcie ręki, dlatego czasami trudno go przekonać do zwolnienia tempa. Po kilku nocach na cebulowej polanie i przy ogólnie dobrym samopoczuciu jednogłośnie postanawiamy przenieść się do obozu pierwszego. To właśnie tam chcemy się ulokować na dobre z całym naszym bagażem.
Trekking
Zanim jednak tam dojdziemy, czeka nas jeszcze kilka godzin dość intensywnego trekkingu. Wstajemy dość późno, słońce już na dobre zagościło w jurcie, od czasu do czasu jakiś refleks świetlny pogania mnie i przekonuje, żeby wyjść z ciepłego śpiwora. W tym przypadku nawet Kuba nie jest jakiś skwapliwy, żeby się wygramolić na dwór. Jak widać tutaj mamy to samo podejście i uważamy, że najważniejsze to się dobrze wyspać, zwłaszcza na początku wyprawy, gdzie mamy możliwość wypoczynku na mniejszej wysokości.
Wychodzimy dość późno i bez pośpiechu, bo trasę już poznaliśmy wczoraj, kiedy poszliśmy złożyć depozyt w jedynce. Połowa bagażu już jest na górze, więc dość przyjemnie mi się idzie z lekkim plecakiem. Jest idealna pogoda, Pik Lenina mieni się w promieniach przedpołudniowego słońca, a trawa i szczypior na polanie są jakby dzisiaj jeszcze bardziej zielone i soczyste. Po krótkim czasie mijamy też wspomniane wcześniej źródełko i nie przepuszczam okazji napicia się ze zbiorowego kubka z pofałdowanym dnem. Wszędzie bardzo intensywnie pachnie szczypiorem. Niewiele myśląc zrywam kilka młodych liści i chowam do kurtki. Mam przeczucie, że tam w górze nie będzie już można liczyć na takie rarytasy.
Zaraz potem musimy podejść pod dość stromy próg skalny. Jurty agencji turystycznych nikną gdzieś w oddali. Za progiem moim oczom ukazuje się bardzo urokliwa mała pagórkowata dolinka porośnięta różnej maści górskimi zielonościami. Nie brakuje też i tutaj kwitnącej na fioletowo cebuli. Z oddali da się słyszeć nawoływania świstaków, które co i raz niepewnie wychylają się ze swoich norek a co odważniejsze przebiegają nam drogę. Pośrodku jest dobrze wydeptany przez konie i turystów szlak, który prowadzi coraz wyżej i wyżej.
Po chwili przed naszymi oczami kreśli się strome podejście na niewielką przełęcz, takie ot siodło. Tutaj trzeba przedostać się na drugą stronę małego ziemistego grzbietu. Niestety nawet już na tej wysokości pokonanie tego stromego i zarazem gliniastego podejścia okazuje się wyzwaniem. To dopiero początek aklimatyzacji i nikt nie mówił, że będzie łatwo i przyjemnie. Nie przyjechaliśmy tutaj, żeby się nad sobą użalać, więc konsekwentnie napieram do góry jednocześnie starając się wyrównać oddech. Nawet osuwająca się spod nóg czerwona glina nie jest w stanie zachwiać moim niczym niezmąconym spokojem. Cel jest jasny i, chociaż na chwile został zasłonięty przez trawiaste pagórki, nie pozwala o sobie zapomnieć.
Po drodze spotykamy różnych ludzi. Tuż za źródełkiem jakiś Australijczyk użycza nam kremu z filtrem do opalania, który działa jak balsam na spaloną słońcem skórę twarzy, rąk i dłoni. Gdzieś dalej pomiędzy norkami tłustych świstaków mijamy grupę wcześniej już spotkanych anglojęzycznych turystów. Wygląda, że brak aklimatyzacji jeszcze bardziej wyniszczająco działa na nich, bo przemieszczają się bardzo wolno ze wzrokiem skierowanym do ziemi. Na gliniastym podejściu przystajemy na chwilę porozmawiać z Rosjaninem, któremu nawigacja GPS w odcieniach drażniącej zieleni dynda przy pasie. Wygląda trochę jak chodzący kram z odzieżą outdoorową. Ciężkie pakunki na plecach i na brzuchu z pewnością nie ułatwiają mu w marszu.
– Wniosę wszystko sam na górę – mówi do nas z bladą od białego kremu twarzą.
– Musi Ci być ciężko, prawda? – dopytuję trochę retorycznie jednocześnie posyłając przyjazny uśmiech w jego kierunku.
– Przyjechałem tutaj, żeby wejść na tę górę sam – mówi wolno cedząc słowa – bez pomocy agencji i tego całego cyrku – dodaje po chwili i zdeterminowanie maluje się na jego twarzy.
Zaczynam rozumieć, że ten wyjazd to nie tylko wycieczka na jeden z łatwiejszych siedmiotysięczników na świece, ale również walka ze swoimi słabościami i proces poznawania człowieka w jego naturalnym, pierwotnym jestestwie. To tutaj prawdziwą przyjemnością jest dopiero siarczyście przekląć w chwili słabości czy zdenerwowania lub zwyczajnie po dużym wysiłku legnąć na twardych kamieniach i zasnąć równie twardym kamiennym snem. No, ale nie ma co za wiele rozmyślać, bo do obozu pierwszego jest jeszcze kilka godzin marszu przed nami.
Jeszcze tylko kilka razy stawiając z wolna kroki muszę się wyswobodzić z klejącej gliny i już jestem na siodle. Wychylam głowę i widzę przed sobą rozległe łańcuchy górskie i szeroki jęzor lodowca, który będzie nam już towarzyszyć prawie do samego szczytu. Na przełęcz trzeba pod górę, a z przełęczy znowuż w dół. Wydawać by się mogło, że jest to chwila wytchnienia jednakże i tutaj wskazana jest ostrożność. Kamienie osypują się spod nóg i każdy krok stawiam powoli. Pod ciężarem plecaka sporadycznie odzywa się moja prawa kostka, którą niefortunnie skręciłem podczas upadku z lodospadu wiele, wiele miesięcy wcześniej. Powoli i konsekwentnie do celu – myślę sobie przy stawianiu kolejnego kroku.
Na szczęście dalej wzdłuż lodowca jest już tylko przede mną ciągnący się prawie aż po horyzont trawers pozwalający powoli i systematycznie pokonać przewyższenie. Co jakiś czas trzeba wejść po bardziej stromym terenie lub pokonać zwalisko zawadiacko osypującego się kruszenia. Jednakże rozpościerające się naokoło widoki posępnych szczytów przykrytych wieczną zmarzliną i osnutych gęstymi chmurami pozwalają zapomnieć o trudzie, zmęczeniu, pulsującym bólu i wszechogarniającej niewygodzie.
Idąc tak i lekko filozofując orientuję się, że Kuba już jakiś czas temu zniknął mi z oczu. Wszystko przez to, że ścieżka co i raz się rozdziela i łączy. Ja poszedłem starym szlakiem konnym, który powoli się obrywa na skutek niszczącej działalności lodowca. Podoba mi się tutaj, gdyż teren jest porośnięty mchem, małymi kolorowymi kwiatkami i porostami w różnych odcieniach czerwonego i brązowego. Kuba poszedł najprawdopodobniej górą, gdzie nowy szlak prowadzi przez wysuszone i obsypane kamieniami zbocza.
Niewiele czasu mija i ponownie się spotykamy. Kuba czeka na mnie przy przejściu przez potok. Jest to porywisty strumień górski, którego nastrój jest silnie uzależniony od pogody. Nie jest to tak samo zawikłane jak sprawy z kobietami i ich migrenami. Tutaj wytłumaczenie jest bardzo proste, w cieplejsze dni wyżej położony lodowiec szybciej topnieje podwyższając poziom wody i stopień zanieczyszczenia. Z samego rana woda jest spokojna i prawie że przejrzysta, natomiast późnym popołudniem przy przejściu trzeba się zmierzyć z prawdziwym żywiołem.
Kuba już czeka na drugiej stronie tym razem nader porywistego potoku. Nie ma szans przeskoczyć suchą stopą z kamienia na kamień. Trzeba zdjąć buty i wysoko podwinąć nogawki. I tak po chwili z przewieszonymi butami przez szyję moczę rozpaloną i spoconą stopę w odmętach popłuczyn z lodowca. Brrrr… dreszcze przechodzą mi od stóp aż po sam kark, żeby zjeżyć resztki nadwątlonych włosów na mojej głowie. Woda jest bardzo, ale to bardzo zimna. Strumień jest tak wartki, że praktycznie nie ma szans przejścia z ciężkim plecakiem bez pomocy stabilizujących kijków trekkingowych. Po wymacaniu dna stopą i kilku niepewnych krokach jestem na drugiej stronie. Kuba oczywiście w tym samym czasie szczerzył zęby i robił zdjęcia. Muszę przyznać, że taka kąpiel nawet tylko nóg działa bardzo odświeżająco. Najprawdopodobniej będzie to ostatni kontakt z wodą i namiastką higieny na następne wiele dni wysoko w górach.
Wszystkiemu temu bardzo uważnie przyglądali się Kirgizi na koniach, którzy za kilka dolarów jako dodatkowy zarobek przewożą leniwych turystów przez rzekę. My jednak podziękowaliśmy im grzecznie i tym razem też nie przyczyniliśmy się do rozwoju lokalnej przedsiębiorczości. Trzeba przyznać, że transport konny do jedynki jest zajęciem dość lukratywnym. Z pewnością dla jeźdźca, jednak sam nie wiem, jak długo jeszcze te konie będą w stanie każdego dnia wwieźć na wysokość około 4500m n.p.m. ładunek ważący około 100 kilogramów i do tego jeszcze masywne cielsko jeźdźca.
Od górskiego potoku już wiele nam nie pozostało do przejścia. Jeszcze tylko wgramolenie się na wielką hałdę kamieni naniesionych tutaj przez lodowiec i obóz pierwszy powinien być w zasięgu wzroku. Zupełnie się nie spodziewałem, że morena boczna może być aż tak rozległa. Świadczy to o skali przedsięwzięcia. Nie jest to jakiś tam szczyt w Tatrach czy Kaukazie. Przed nami stoi masywny siedmiotysięcznik solidnie otoczony lodowcem i kamieniami niczym twierdza nie do zdobycia. Nawet lodowce, które widziałem w Himalajach nie potrafią dorównać rozmiarom tego oto tutaj delikwenta.
Po wejściu na morenę przede mną malował się rozległy płaski teren misternie wyłożonych kamieni. Można powiedzieć, że lodowiec niczym wprawny w swoim fachu kamieniarz specjalnie dla nas ułożył tutaj przejście. Po raz pierwszy od dawna wędrowanie tutaj sprawia mi przyjemność i wreszcie jestem w stanie na chwilę odetchnąć. Jednakże znaczna już wysokość daje się we znaki i jestem zdyszany niczym koń na trasie do Morskiego Oka. Kuba już dawno gdzieś wypruł, najwyraźniej jemu kondycja dopisuje, a wysokość tak bardzo nie przeszkadza.
Zabieramy pozostawiony w jednym z obozów depozyt i pada decyzja, żeby przejść jeszcze dalej do najbardziej wysuniętego obozu. Chyba da radę – myślę sobie i zakładam jeszcze jeden ciężki plecak tym razem na brzuch dla równowagi. Opiekun obozu, gdzie zostawiliśmy depozyt ponawia jeszcze ostatnią próbę przekonania nas, żeby właśnie tutaj zostać.
– Zobaczcie, tutaj jest jeszcze ziemia i rosną rośliny – nawołuje z desperacją w głosie.
– Gdzie? – pytamy z niedowierzaniem i rozglądamy się dookoła – Przecież tutaj są tylko kamienie – dodaję po chwili.
– Zobacz za namiot, tam rosną kwiaty – uśmiecha się i wskazuje palcem na swój namiot – Tutaj będziecie w stanie wypocząć, zregenerować się. A tam wysoko to tylko lód i lód – dodaje.
Jeszcze nie jestem na tyle zmęczony, żeby nie sprawdzić wiarygodności tej jego historii. I faktycznie za namiotem na maleńkim wygładzeniu bez kamieni rośnie maluteńki kwiatek. Zdumiewające, że nawet tutaj przyroda ożywiona znalazła i miejsce dla siebie.
Nie przekonało to nas za bardzo i w pokojowych nastrojach życzliwie się żegnamy. Idziemy dalej przez te kamienie. Z dwoma plecakami praktycznie nie jestem w stanie zobaczyć, co mam pod nogami. Potykając się co i raz powoli zmierzam przed siebie. Gdyby nie pomocne kijki trekkingowe pewnie już nie jeden raz upadłbym na któryś z ostro zakończonych kamieni. Czuję się bardzo zmęczony, ale świadomość tego, że za chwilę będę na noclegu jakoś pozwala mi się zaadoptować do niewygody.
Muszę przejść przez jeszcze jeden strumień, tym razem udaje się nie mocząc nawet buta, i podejść pod ostatnie wzniesienie, na którym widać już namioty najdalej wysuniętej jedynki. Przeszliśmy już tak dużo dzisiaj, a to ostatnie podejście wydaje się jakby najbardziej wyczerpujące. Sam nie wiem, czy to zmęczenie, czy psychika, czy te dwa plecaki, czy może wysokość, ale czas się bardzo dłuży. Gdzieś tam tylko w oddali rysuje się wąski żółty namiot kibelka, który jest umieszczony na skraju obozowiska. Kto by się spodziewał, że najzwyklejszy wychodek może być przyrównany do latarni wskazującej drogę zagubionym na morzu. W tym właśnie momencie to ten mały namiot dodaje mi otuchy i motywuje do postawienia jeszcze jednego kroku.
Plecak, który mi wisi na brzuchu znacznie ogranicza widoczność i swobodę ruchu. Nawet nie zauważam, kiedy nawigacja satelitarna wysuwa mi się z bocznej kieszonki i znika w jednostajnym krajobrazie lodowca. Niestety zauważam to dopiero już pod koniec wędrowania i zupełnie ciężko mi ocenić, jak długo już bez tego cudeńka jestem. Stawia to sukces wyprawy pod znakiem zapytania, ponieważ brak nawigacji satelitarnej przy bardzo słabej widoczności może przesądzić o konieczności wycofu i w konsekwencji niepowodzeniu wyprawy.
Obóz pierwszy
Najdalej wysunięty obóz pierwszy stoi praktycznie na samej krawędzi lodowca. Dlatego właśnie, żeby wdrapać się na tę morenę boczną musimy pokonać ostatni odcinek po lodzie i przeskoczyć nawet kilka wąskich szczelin lodowcowych. Jeszcze tylko ostatni trawers i wreszcie jestem na miejscu. Zdyszany staję tuż przy pamiętnym żółtym kibelku i spoglądam na obozowisko. Dopiero, kiedy udaje mi się wyrównać oddech i wyciszyć myśli zauważam, że panuje tutaj spokój. Idealne miejsce na aklimatyzację.
Kuba już od dawna krząta się w obozie i bardzo sprawnie udało mu się znaleźć idealne miejsce na biwak oraz rozstawić namiot. Mnie wiele nie zostało do zrobienia, zostawiam plecak i wracam po nawigację. Wizja ponownego zejścia i wchodzenia po lodowcu nie napawa mnie optymizmem. Krok po korku przemierzam tę samą drogę, dokładnie rozpoznaję te same kamienie, szczeliny i ślady butów. Niestety po nawigacji satelitarnej ani widu ani słychu. Lekko rozczarowany wracam do obozu. Zmęczenie jeszcze bardziej narasta, ale traktuję to jako dobrą zaprawkę aklimatyzacyjną.
Dochodzę do obozu już późnym popołudniem. Jestem zmęczony i za bardzo nie mam chęci rozmawiać. Nawet biało malujący się szczyt po lewej ręce nie zwraca mojej uwagi.
– Nie ma – oznajmiam Kubie przytłumionym głosem.
– Mówię Ci Łukasz, ktoś już sobie go dawno wziął ze sobą – dodaje Kuba rzeczowo oceniając sytuację.
– Podpytam tu i tam w obozie. Może ktoś znalazł… – mówię już jakby do siebie z niedowierzaniem.
Nie za bardzo interesuje mnie co się dzieje dookoła. Po bliżej niesprecyzowanej szamie walę się na materac w namiocie i trwam w letargu. Tej nocy nie mam najmniejszego problemu z zaśnięciem. Trzeba wypoczywać i się aklimatyzować, bo to dopiero początek naszej wyprawy. Tutaj właśnie zaczynają się trudności. Kuba jest jak najbardziej zmotywowany do szybkiego wejścia na szczyt i wydaje się być w bardzo dobrej kondycji. Ja jednak czuję gdzieś pod czaszką, że jeszcze będziemy musieli poczekać, bo góra tak łatwo nas nie puści.
Przeczytaj więcej na blogu o wyprawie na Pik Lenina.