Kotlina Ałajska

To właśnie Sary-Tasz jest pierwszym przyczółkiem cywilizacji po przekroczeniu pasma Gór Ałajskich. Tutaj zaczyna się Kotlina Ałajska (Dolina Ałajska), miejsce jakże inne od tego, co widzieliśmy wcześniej. Czuć w powietrzu, że jesteśmy już dość wysoko i dlatego też roślinny niechętnie tutaj zapuszczają swoje korzenie w głąb suchej i zwietrzałej gleby. Rozpościerający się na wiele kilometrów płaskowyż jest ze wszystkich stron otoczony ponurymi górami z groźnie spękanymi lodowcami.

Obóz główny jest jakby przedsionkiem tego wszystkiego. Dookoła jest zielono, a szumiący w tle górski strumień jest najlepszą muzyką relaksacyjną dla myśli rozstrojonych szumem wielkich siedlisk ludzkich.

I tutaj się okazuje, że nasz dzielny kierowca taksówki tak do końca zupełnie nie wie, jak się dostać do obozu głównego (ang. Base Camp) pod Pikiem Lenina, który mieści się na Polanie Łukowej. Co gorsza, jak się później okaże, nie miał też wyobrażenia o jakości nawierzchni na ostatnim odcinku drogi. Dlatego też jeszcze raz zatrzymujemy się po drodze na chwilę i zabieramy nowego pasażera w ostatniej napotkanej na trasie miejscowości Sary-Mogul (rus. Сары-Могол). Stąd już tylko pozostaje jechać w górę, do obozu.

Kotlina Ałajska pewnie ciągnęłaby się tak aż po sam horyzont gdyby nie strome szczyty, które niczym armia umarlaków wyłaniają się spod ziemi i swoimi ostrymi nożami grani przecinają spokój tego pustkowia. (fot. Jakub Szczerba)

Nowy przewodnik okazuje się być nader rozmowny. Opowiada nam trochę o swoim życiu i o tym jak zupełnie niedawno stał się pełnoprawnym obywatelem Rosji. Z dumą pokazuje nam swój nowy rosyjski paszport. Dla umilenia pogawędki częstuje nas kumysem (kirg. кымыс), jest to swego rodzaju mleczny napój alkoholowy wytwarzany od pokoleń przez plemiona koczownicze Centralnej Azji z mleka klaczy. Zabrał tego ze sobą całą butlę. Najwyraźniej wiedział, że ostatni odcinek drogi, pomimo iż krótki, zajmie nam dłuższą chwilę.

W Sary-Mogul zjeżdżamy z asfaltowej drogi i tak żegnamy się na pewien czas z cywilizacją. Przed nami rozpościera się imponujący widok ośnieżonych szczytów. Pozostają już tylko góry i realizacja tego ambitnego przedsięwzięcia przez naszą małą dwuosobową ekipą. Zanim jednak tam się dostaniemy, pozostaje jeszcze przedostać się przez rozlewiska i wyschnięte koryta rzek tą małą taksówką sprowadzaną z Japonii.

Trasa prowadzi przez pagórkowaty teren, silnik co jakiś czas mocniej zawarczy przy cięższym podjeździe lub jakiś większy kamień obetrze o podwozie w głębszych koleinach i przy bardziej stromych zjazdach. Droga co jakiś czas się rozwidla, by zaraz potem połączyć się ponownie, czasem też zupełnie zanika w trawiastym terenie. Dobrze jednak, że jedzie z nami też ktoś z okolic dobrze znający drogę. Co prawda Kubie chyba za bardzo nie podpasował jego napój wyskokowy, ale przynajmniej mamy tę pewność, że dojedziemy do celu.

Pierwsze obozy pojawiają się gdzieś tam daleko w oddali. Zbliżamy się do celu. (fot. Jakub Szczerba)

Polowanie na świstaki

Po drodze za wiele w otaczającym nas krajobrazie się nie zmienia. Mijamy co i raz większy lub mniejszy porośnięty trawą pagórek, świstaki chowające w trawiastej norze swoje tłuste i futrzaste cielska przy każdym podrywie tumanu kurzu przez przejeżdżający samochód lub może jakieś małe gospodarstwo składające się z dwóch jurt i stada kóz. Przelatują mi przez głowę szybkie myśli i pytania, na które nie znajdę odpowiedzi. Co ci ludzie tutaj robią? Jak są w stanie przetrwać tutaj w zimie? Czy można stąd zadzwonić na miasto? (-:

Podróżując po Kirgizji człowiek przyzwyczaja się do coraz to dziwniejszych widoków lub sytuacji. W pewnym momencie staje się wręcz uodporniony na otaczające zewsząd absurdy, które w Europie nie miałyby racji bytu. I tak po drodze mijamy stojące gdzieś na tym rozległym pustkowiu dwa samochody terenowe. Zupełnie nie jestem zdziwiony, że na dachu stoją stakany, które jeden z kierowców wypełnia wódką.
To jacyś Rosjanie się dobrze bawią – tłumaczy nasz kierowca.
Przyjechali tutaj na wypoczynek – dodaje z obojętnością w głosie nasz nowy przewodnik.

Nie wiele trzeba czasu, żeby ci Rosjanie w swoich terenowych wozach dogonili nas i wyprzedzili z dużą prędkością pozostawiając rozległe tumany kurzu za sobą. Niestety obieg wewnętrzny w naszym samochodzie nie działa, więc wdychamy smród pozostawionych za nimi spalin i inhalujemy się świeżym górskim kurzem. Ku naszemu totalnemu braku zaskoczenia po raz kolejny mijamy te same stojące samochody i na dobre już rozbawionych Rosjan. Tym razem jeden z nich zamiast wódki z samochodu wyciąga broń palną. To nie na nas tylko na tłuste świstaki. Wątpię, żeby w tym stanie był na siłach coś ustrzelić. Lepiej się stąd zabierać jak najszybciej. Jedziemy dalej.

Czy ta woda musi być taka zimna i dlaczego zawsze kamienie w górskich potokach są ostro zakończone? (fot. Jakub Szczerba)

Obóz bazowy, czyli Polana Łukowa

Po około godzinie obijania się w samochodzie i wesołych rozmów docieramy do wrót Polany Łukowej. Tego dnia poziom rzeki z lodowca jest dość wysoki i nasza taksówka nie dostosowana do jazdy w terenie nie jest w stanie jechać dalej. Tutaj żegnamy się z taksówkarzem i naszym dzielnym przewodnikiem. Po żywiołowych tłumaczeniach kierowcy odnośnie stanu drogi i trudnym terenie do całego interesu dopłacamy jeszcze 100 KGS. Pewnie coś z tego skapnie i dla przewodnika. Cóż… przynajmniej było wesoło.

Polana Łukowa jest usytuowana na wysokości około 3500m n.p.m. i tutaj właśnie mieści się baza wypadowa (ang. Base Camp) na Pik Lenina. Tutaj wszystko się zaczyna, to tutaj też najdalej można dojechać samochodem. Na tej wysokości dość łatwo jest rozpocząć aklimatyzację i wypoczywać po wyczerpującym działaniu w wyżej położonych obozach. W Base Campie rozlokowanych jest szereg komercyjnych agencji turystycznych, gdzie można należycie się posilić, przespać w dość komfortowych warunkach, wypożyczyć sprzęt alpinistyczny, czy też zakupić jakże potrzebny wyżej gaz do palnika. Tutaj też ceny nie są aż tak bardzo wygórowane.

Do zapachu koziego filcu trzeba się przyzwyczaić. No cóż, przynajmniej nie idzie zmarznąć w nocy. (fot. Jakub Szczerba)
Eeee… tam, nie śpimy w namiocie. Na bogato, na dywanach niczym wezyr, bo można (-;

Zostajemy tutaj i adaptujemy się do wysokości jednocześnie filozofując ze wzrokiem wpatrzonym w dominujący w otoczeniu szczyt, cel naszej wyprawy. Wieczorami w wolnym czasie, którego nie mało podczas aklimatyzacji, rozmawiam z innymi przybyszami przy kubku gorącej herbaty. Staram się zebrać jak najwięcej informacji o tym, co potencjalnie może nas czekać gdzieś tam na górze. Także w ramach przystosowywania organizmu do wysokości wędrujemy z częścią naszego bagażu do obozu pierwszego (ang. Camp 1), gdzie zostawiamy depozyt.

Warto wspomnieć, że w Camp 1 także dość dobrze jest rozbudowana infrastruktura dostosowana pod turystykę. Wszystkie agencje urzędujące na Polanie Łukowej także mają swoje namioty w obozie pierwszym. Tam też można liczyć na nocleg lub ciepły posiłek. Jednakże jedynym sposobem na transport cięższego bagażu są konie lub osły, co jednocześnie automatycznie podwyższa ceny świadczonych usług.

Można także wynająć konia, żeby zabrał nasze bambetle do Camp 1, który mieści się na wysokości około 4500m n.p.m. My jednak postanawiamy nie wspierać lokalnej przedsiębiorczości i wnieść cały bagaż na naszych własnych ramionach. Taki wysiłek jest też dobrą zaprawą aklimatyzacyjną. Wędrując do obozu pierwszego należy przejść calutką Polanę, na końcu której rozlegle rozrasta się cebula. Tam też znajduje się małe źródełko, obok którego dawno, dawno temu ktoś postawił odcięte dno z plastikowej butelki po oranżadzie. Aktualnie pełni ono funkcję kubka o zbiorowym przeznaczeniu dla każdego, kto przechodząc poczuje się spragniony. Orzeźwiającą wodę można też przegryźć świeżo zerwanym szczypiorem z młodziutkiej cebuli.

Nawet ciążki plecak uwierający w lędźwie i ramiona nie jest w stanie zmącić chwili wytchnienia i rozkoszowania się smakiem krystalicznie czystej i zimnej wody z górskiego źródła zaczerpniętej dnem z plastikowej butelki po napoju gazowanym. W każdym momencie można też przegryźć świeżą cebulą bujnie rosnącą dookoła.

Przeczytaj więcej na blogu o wyprawie na Pik Lenina.