Kotlina Ałajska
To właśnie Sary-Tasz jest pierwszym przyczółkiem cywilizacji po przekroczeniu pasma Gór Ałajskich. Tutaj zaczyna się Kotlina Ałajska (Dolina Ałajska), miejsce jakże inne od tego, co widzieliśmy wcześniej. Czuć w powietrzu, że jesteśmy już dość wysoko i dlatego też roślinny niechętnie tutaj zapuszczają swoje korzenie w głąb suchej i zwietrzałej gleby. Rozpościerający się na wiele kilometrów płaskowyż jest ze wszystkich stron otoczony ponurymi górami z groźnie spękanymi lodowcami.
I tutaj się okazuje, że nasz dzielny kierowca taksówki tak do końca zupełnie nie wie, jak się dostać do obozu głównego (ang. Base Camp) pod Pikiem Lenina, który mieści się na Polanie Łukowej. Co gorsza, jak się później okaże, nie miał też wyobrażenia o jakości nawierzchni na ostatnim odcinku drogi. Dlatego też jeszcze raz zatrzymujemy się po drodze na chwilę i zabieramy nowego pasażera w ostatniej napotkanej na trasie miejscowości Sary-Mogul (rus. Сары-Могол). Stąd już tylko pozostaje jechać w górę, do obozu.
Nowy przewodnik okazuje się być nader rozmowny. Opowiada nam trochę o swoim życiu i o tym jak zupełnie niedawno stał się pełnoprawnym obywatelem Rosji. Z dumą pokazuje nam swój nowy rosyjski paszport. Dla umilenia pogawędki częstuje nas kumysem (kirg. кымыс), jest to swego rodzaju mleczny napój alkoholowy wytwarzany od pokoleń przez plemiona koczownicze Centralnej Azji z mleka klaczy. Zabrał tego ze sobą całą butlę. Najwyraźniej wiedział, że ostatni odcinek drogi, pomimo iż krótki, zajmie nam dłuższą chwilę.
W Sary-Mogul zjeżdżamy z asfaltowej drogi i tak żegnamy się na pewien czas z cywilizacją. Przed nami rozpościera się imponujący widok ośnieżonych szczytów. Pozostają już tylko góry i realizacja tego ambitnego przedsięwzięcia przez naszą małą dwuosobową ekipą. Zanim jednak tam się dostaniemy, pozostaje jeszcze przedostać się przez rozlewiska i wyschnięte koryta rzek tą małą taksówką sprowadzaną z Japonii.
Trasa prowadzi przez pagórkowaty teren, silnik co jakiś czas mocniej zawarczy przy cięższym podjeździe lub jakiś większy kamień obetrze o podwozie w głębszych koleinach i przy bardziej stromych zjazdach. Droga co jakiś czas się rozwidla, by zaraz potem połączyć się ponownie, czasem też zupełnie zanika w trawiastym terenie. Dobrze jednak, że jedzie z nami też ktoś z okolic dobrze znający drogę. Co prawda Kubie chyba za bardzo nie podpasował jego napój wyskokowy, ale przynajmniej mamy tę pewność, że dojedziemy do celu.
Polowanie na świstaki
Po drodze za wiele w otaczającym nas krajobrazie się nie zmienia. Mijamy co i raz większy lub mniejszy porośnięty trawą pagórek, świstaki chowające w trawiastej norze swoje tłuste i futrzaste cielska przy każdym podrywie tumanu kurzu przez przejeżdżający samochód lub może jakieś małe gospodarstwo składające się z dwóch jurt i stada kóz. Przelatują mi przez głowę szybkie myśli i pytania, na które nie znajdę odpowiedzi. Co ci ludzie tutaj robią? Jak są w stanie przetrwać tutaj w zimie? Czy można stąd zadzwonić na miasto? (-:
Podróżując po Kirgizji człowiek przyzwyczaja się do coraz to dziwniejszych widoków lub sytuacji. W pewnym momencie staje się wręcz uodporniony na otaczające zewsząd absurdy, które w Europie nie miałyby racji bytu. I tak po drodze mijamy stojące gdzieś na tym rozległym pustkowiu dwa samochody terenowe. Zupełnie nie jestem zdziwiony, że na dachu stoją stakany, które jeden z kierowców wypełnia wódką.
– To jacyś Rosjanie się dobrze bawią – tłumaczy nasz kierowca.
– Przyjechali tutaj na wypoczynek – dodaje z obojętnością w głosie nasz nowy przewodnik.
Nie wiele trzeba czasu, żeby ci Rosjanie w swoich terenowych wozach dogonili nas i wyprzedzili z dużą prędkością pozostawiając rozległe tumany kurzu za sobą. Niestety obieg wewnętrzny w naszym samochodzie nie działa, więc wdychamy smród pozostawionych za nimi spalin i inhalujemy się świeżym górskim kurzem. Ku naszemu totalnemu braku zaskoczenia po raz kolejny mijamy te same stojące samochody i na dobre już rozbawionych Rosjan. Tym razem jeden z nich zamiast wódki z samochodu wyciąga broń palną. To nie na nas tylko na tłuste świstaki. Wątpię, żeby w tym stanie był na siłach coś ustrzelić. Lepiej się stąd zabierać jak najszybciej. Jedziemy dalej.
Obóz bazowy, czyli Polana Łukowa
Po około godzinie obijania się w samochodzie i wesołych rozmów docieramy do wrót Polany Łukowej. Tego dnia poziom rzeki z lodowca jest dość wysoki i nasza taksówka nie dostosowana do jazdy w terenie nie jest w stanie jechać dalej. Tutaj żegnamy się z taksówkarzem i naszym dzielnym przewodnikiem. Po żywiołowych tłumaczeniach kierowcy odnośnie stanu drogi i trudnym terenie do całego interesu dopłacamy jeszcze 100 KGS. Pewnie coś z tego skapnie i dla przewodnika. Cóż… przynajmniej było wesoło.
Polana Łukowa jest usytuowana na wysokości około 3500m n.p.m. i tutaj właśnie mieści się baza wypadowa (ang. Base Camp) na Pik Lenina. Tutaj wszystko się zaczyna, to tutaj też najdalej można dojechać samochodem. Na tej wysokości dość łatwo jest rozpocząć aklimatyzację i wypoczywać po wyczerpującym działaniu w wyżej położonych obozach. W Base Campie rozlokowanych jest szereg komercyjnych agencji turystycznych, gdzie można należycie się posilić, przespać w dość komfortowych warunkach, wypożyczyć sprzęt alpinistyczny, czy też zakupić jakże potrzebny wyżej gaz do palnika. Tutaj też ceny nie są aż tak bardzo wygórowane.
Zostajemy tutaj i adaptujemy się do wysokości jednocześnie filozofując ze wzrokiem wpatrzonym w dominujący w otoczeniu szczyt, cel naszej wyprawy. Wieczorami w wolnym czasie, którego nie mało podczas aklimatyzacji, rozmawiam z innymi przybyszami przy kubku gorącej herbaty. Staram się zebrać jak najwięcej informacji o tym, co potencjalnie może nas czekać gdzieś tam na górze. Także w ramach przystosowywania organizmu do wysokości wędrujemy z częścią naszego bagażu do obozu pierwszego (ang. Camp 1), gdzie zostawiamy depozyt.
Warto wspomnieć, że w Camp 1 także dość dobrze jest rozbudowana infrastruktura dostosowana pod turystykę. Wszystkie agencje urzędujące na Polanie Łukowej także mają swoje namioty w obozie pierwszym. Tam też można liczyć na nocleg lub ciepły posiłek. Jednakże jedynym sposobem na transport cięższego bagażu są konie lub osły, co jednocześnie automatycznie podwyższa ceny świadczonych usług.
Można także wynająć konia, żeby zabrał nasze bambetle do Camp 1, który mieści się na wysokości około 4500m n.p.m. My jednak postanawiamy nie wspierać lokalnej przedsiębiorczości i wnieść cały bagaż na naszych własnych ramionach. Taki wysiłek jest też dobrą zaprawą aklimatyzacyjną. Wędrując do obozu pierwszego należy przejść calutką Polanę, na końcu której rozlegle rozrasta się cebula. Tam też znajduje się małe źródełko, obok którego dawno, dawno temu ktoś postawił odcięte dno z plastikowej butelki po oranżadzie. Aktualnie pełni ono funkcję kubka o zbiorowym przeznaczeniu dla każdego, kto przechodząc poczuje się spragniony. Orzeźwiającą wodę można też przegryźć świeżo zerwanym szczypiorem z młodziutkiej cebuli.
Przeczytaj więcej na blogu o wyprawie na Pik Lenina.
4 Responses
100 KGS dopłaty to jakieś grosze; jaka była stawka bazowa dla trasy osz -лукова поляна?
Z cenami za przewóz to jest bardzo różnie.
W Oszu na wstępie taksówkarz zaśpiewał 200USD od samochodu, ale to jest zdecydowanie za dużo. Po dłuższych pertraktacjach, machaniu rękami i tym podobnym zabiegom pozytywnie wpływającym na przebieg negocjacji skończyliśmy na 100USD za 5-cio osobowy samochód z pojemnym bagażnikiem.
Oczywiście ta cena nie zawsze musi być ostateczną. Trzeba być przygotowanym na dodatkowe negocjacje, które mogą albo uszczuplić lub zwiększyć zasobność naszego portfela. W naszym przypadku jeszcze trochę dopłaciliśmy i wydaje mi się, żeby było to jednak 10USD niż 100KGS, co w ostatecznym rozrachunku wyniosło nas 110USD za przejazd.
Jednakże warto mieć na uwadze, że nie trudno jest przejechać busem kursowym organizowanym przez agencje w cenie 25USD za osobę. Jeżeli jesteśmy w małej grupie, być może to okaże się lepszym rozwiązaniem. Droga pod samą Polanę Łukową w sezonie jest przejezdna nawet dla zwykłego samochodu osobowego.
—
Łukasz
Kartek(pardon,ale znajomi Cię tak nazywali..,nie gniewaj się..). No ja się zabiję! Tak długo Cię nie było..Ostatnio chyba rok temu czytałem z zapartym tchem Twe relacje z podróży,ale w pewnym momencie urwało się tak jakoś..Byłeś jeszcze wówczas w Europie,a tu szlus z betonem! Zawsze z zapartym tchem czytałem relacje z Twych podróży..Wielokrotnie wpadałem tu,atu ni chu,chu,zerwanie transmisji,jak przypuszczam..Nie byłem Twym komenciarzem,ale wiernym czytaczem,pełnym podziwu..Saluuutooo!!!
Dzięki za dobre słowa, serce rośnie. W zanadrzu mam jeszcze całkiem sporo materiału do publikacji oraz dużo nowych podróży się maluje na horyzoncie. Mam też nadzieję, że tutaj na blogu tez będzie się dużo działo.