Mroźny poranek

Noc mija na czuwaniu. Nie bardzo można tutaj mówić o głębokim śnie i wypoczynku. W półśnie zdaje się słyszeć innych w obozie, ich stękania i przygotowania do wymarszu. Nie wiem, która jest godzina, ale ja nie zamierzam się zrywać przed dźwiękiem budzika.
Śpisz? – rzucam od niechcenia w pustą przestrzeń namiotu.
Nie – w tejże samej chwili odpowiada Kuba i przewraca się na drugi bok.
Ja też przewalam się na drugi bok i na chwilę odlatuję myślami. Wreszcie udaje się zasnąć.

Najdłuższy dzień właśnie się leniwie zaczyna.

Po raz kolejny poranek przyszedł niespostrzeżenie niczym lis w nocy do kurnika moich dziadków lub łasica do gołębnika mojego taty. Moje ciało i umysł nie są jeszcze na to gotowe i bronią się wszelkimi sposobami przed pobudką. Dzisiaj nie ma co się ociągać, kilka głębokich oddechów i rozpoczynamy rozruch. Jakoś to idzie. Podczas tej wyprawy miewałem znacznie gorsze poranki, więc jestem pozytywnie nastawiony na atak szczytowy. Na domiar dobrego pogoda zapowiada się dobrze.

Niebo jest bezchmurne – oznajmia Kuba wystawiając głowę z namiotu – i nie ma takiej piździawy jak wczoraj.

Ze względu na dobre warunki pogodowe na atak wyruszyli prawie wszyscy z obozu. My wyruszamy później, żeby uniknąć przenikliwego ziąbu przed wschodem słońca. Jako jedni z ostatnich nie mamy jednak tak dużej rezerwy czasowej. Rozpoczynamy nasz marsz, krok po kroku i powoli. Gdzieś tam daleko przed nami rysują się w mroku na polach śnieżnych drobne sylwetki tych, co opuścili obóz przed nami. Jest przynajmniej kogo dogonić.

Nie dochodzimy nawet do Przełęczy Rozdzielenia, kiedy oślepiają nas silne promienia wschodzącego słońca. Jeszcze się do końca nie przebudziłem, ale z pewnością jestem w stanie docenić i podziwiać piękno roztaczających się dookoła widoków. Kilka zdjęć tu i tam i idziemy dalej. Nie chcę się zatrzymywać zbyt długo, bo wyczuwam, że Kuba nie czuje się komfortowo z tym naszym późnym wyjściem i zależy mu jak najszybciej dogonić peleton.

Góry, góry, wszędzie te góry.

Plateau obozu czwartego

Dodatkowy dzień wegetowania na wysokości dobrze wpłynął na ogólną kondycję. Z minuty na minutę czuję się coraz lepiej. Coraz silniejsze promienie porannego słońca przyspieszają rozruch i rozgrzewają kończyny. Czuję moc. Krok za krokiem i tak do przodu w rytm pulsującej krwi w tętnicy szyjnej. Nie ma co się tutaj za dużo zastanawiać, tylko naparzać. Sylwetki maruderów na końcu zespołów, które wyszły dużo wcześniej z każdym krokiem i wdechem stają się coraz bliższe.

Nie wszystkim idzie tak dobrze. Już połowie podejścia na wypłaszczenie na wysokości 6400m, gdzie niektórzy zakładają czwórkę, doganiamy ogon. Mijamy drobną dziewczynę, która niepewnie stawia kroki na kamienistym podejściu. Wydaje się, że jej każdy krok w górę wymaga jeszcze większego wysiłku. Z nami nie jest tak źle i tego nastawienia się trzymajmy. Zamierzam ten szczyt dzisiaj zdobyć, a jeszcze sporo łażenia przed nami. Nie minęła krótsza lub dłuższa chwila i wychodzimy na płaski teren. Pierwszy odcinek pokonany. Gdzieś za moimi plecami nikną kolorowe namioty trójki.

Ostatnie spojrzenie w kierunku trójki i naparzmy dalej.

Idealne miejsce na krótki odpoczynek.
To co? – rzucam pytanie razem powiewem mroźnego wiatru – Może łyka herbaty?
Dobra, muszę sobie poprawić skarpetę w bucie – z aprobatą przytakuje Kuba.
I tak tutaj na wysokości grubo powyżej 6000m nalewam herbaty do kubka, podczas gdy Kuba zdejmuje buta i skarpetę nie robiąc sobie nic z tego, że jest tu jednak zimno. Czas mija bezczynnie na wietrzeniu stóp, przeżuwaniu gumy rozpuszczalnej o smaku syntetycznych malin i popijaniu herbaty. Pogoda naprawdę dopisuje, a przez przejrzyste powietrze widać majestatyczne łańcuchy górskie po stronie Tadżykistanu.

Czas goni, idziemy dalej. Kolejne podejście przed nami, ale już nie takie straszne. Czuję się dobrze, oddychanie przychodzi mi z łatwością i daleko mi do zadyszki. Chyba nic nas nie może powstrzymać przed zdobyciem tego szczytu. Z tą myślą po raz kolejny wbijam raki w zmarzniętą pokrywę śniegu. Się idzie. Po tym podejściu jest kolejne wypłaszczenie i idealne miejsce na odpoczynek. Razem z inną grupą alpinistów pokonujemy ten odcinek. Wszyscy razem siadamy na obwianych ze śniegu kamulcach. Tym razem widać już tylko surowe i zmrożone łańcuchy górskie Pamiru po stronie tadżyckiej aż po sam horyzont. Pewnie większość z tych gór jest dziewicza, niezdobyta przez żadnego śmiałka tylko dlatego, że wysokością nie sięgają magicznego progu siedmiu tysięcy metrów. I tutaj liczba gdzieś w podświadomości jest ważna, robi różnicę.

Niby wysoko, niby zimno, a i tutaj buta zdjąć można.

Na grani

Obfotografowuję całą okolicę i przygotowuję materiał pod panoramy podczas, gdy Kuba siedzi sobie spokojnie na kamieniu. Chyba jakoś tak przycichł, ale nie narzeka. No cóż, ja też czuję, że jesteśmy coraz wyżej. To już nie ta sama moc, co wczoraj podczas popołudniowej drzemki w namiocie. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Trzeba się liczyć z tym, że wysokość trochę nas tutaj wymaltretuje. Dlatego jak najszybciej na ten szczyt i na dół, bo długo tutaj nie usiedzimy.

Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej. Po chwili maluje się przed nami strome podejście po samiuteńkiej grani zwane potocznie „nożem” (ang. knife). Jest faktycznie tutaj stromo i bez raków się nie obejdzie. Jestem w stanie podpierać się kijkami, inaczej by mnie chyba stąd zwiało. Jakoś sobie nie mogę wyobrazić, jak tutaj działać przy bardzo trudnych warunkach pogodowych. Zapewne ta lina poręczowa po mojej prawej ręce jest wręcz konieczna w przypadku załamania pogody i porywistego wiatru. Tym razem nie widzę potrzeby korzystania z poręczówki, ale pewnie przy zejściu się przyda.

Jeszcze tylko kluczowe przejście na drugą stronę grani i już prawie jestem na górze. Po tych trudnościach sam szczyt można powiedzieć, że stoi otworem. Jeszcze tylko kilka kroków, tylko utrzymać równowagę i już wychodzę na stok o mniejszym nachyleniu. Oby tak dalej. Stąd już jest naprawdę niedaleko. Za „nożem” znowu lekko płaski teren i kolejne strome podejście. Tutaj śnieg całkowicie wywiało i te kamienne stoki jakoś nie zachęcają swoimi ostrymi krawędziami do przyjęcia wyzwania. Pokrywa śniegu jest bardzo stabilna, dlatego decydujemy się na obejście po dość stromo nachylonym stoku od strony kirgiskiej. Tutaj na górze wszystek świeży śnieg po ostatnich opadach wywiało. Idzie się bardzo stabilnie.

Idealne miejsce na święta. Tutaj śniegu nigdy nie zabraknie.

Kryzys 7000-tysięcy metrów

Jesteśmy już gdzieś na 6900m i zaczynam odczuwać, że wysokość daje się we znaki. Niby wszystko tak samo wygląda dookoła, jest nawet trochę cieplej i to podejście jakieś mniej strome, ale nogi nie chcą iść do przodu. Co kilka kroków postój, i stoję tak sobie tutaj, i nie za bardzo wiem dlaczego. A już wiem, bo nie mam ochoty już iść do przodu. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, no dalej, żeby chociaż do dziesięciu i postój. Opieram całe ciało na kijkach i bezmyślnie spoglądam w biały śnieg. No niebywałe, ten śnieg jest biały i co ciekawsze ten tam przede mną też jest biały.

Oglądam się za siebie i Kuba też jakoś energią nie tryska. Coś tam sobie drepcze prawie że w miejscu. Nawet głowy do góry nie podnosi, tylko cały czas w ten biały śnieg. Kończymy trawers i wychodzimy na rozległe, płaskie pole śnieżne. Na pierwszy rzut oka wygląda jakby to było blisko szczytu i zaraz będziemy na miejscu. Niestety szybko się przekonuję, że przed nami jeszcze długi marsz na wysokości prawie 7000m i monotonne podejście do samego szczytu.

Zauważam, że Kubie jakby nagle odebrało wszystkie siły. Idzie lekko przygarbiony i niepewnie opiera się o kijki trekkingowe. Zamieniamy się miejscami i teraz Kuba będzie z przodu, żeby dostosować tempo do jego możliwości. Sam też się nie najlepiej czuję, dopiero teraz poczułem wyniszczające działanie wysokości. Wystarczyło wejście te kilkaset metrów wyżej, żeby się zorientować, jak wszelkie procesy fizjologiczne w człowieku redukują się do minimum. To nie miejsce i czas, żeby prężyć muskuły lub rozpocząć skomplikowane procesy myślowe. Większość zachowań, reakcji jest kontrolowana gdzieś podświadomie. Nie planuję, co zrobić tylko reaguję na bodźce. Wiem, że mam dojść na szczyt i tylko to mam teraz w głowie.

Liczę, …osiem, dziewięć, dziesięć i postój. Wdech, wydech i kolejny bodziec.
Chodź Łukasz trochę tutaj odpoczniemy – mówi Kuba i nie czekając na moją odpowiedź bezładnie opada na ziemię.
Siadam obok niego i czekamy sam nie wiem na co. Siedzenie na śniegu raczej nam siły nie doda, wręcz przeciwnie, im dłużej tutaj na wysokości, tym gorzej z nami. To nie jest miejsce dla człowieka.
Chodź idziemy dalej – po chwili zagaduję – nie ma co tu czekać.
Nom… – odpowiada i mozolnie się dźwiga na nogi.

I tak stąpam gdzieś na pograniczu świadomości. Jak długo jeszcze? To płaskie podejście ciągnie się w nieskończoność. Z Kubą jest chyba coraz gorzej, bo widzę, że co jakiś czas plączą mu się nogi i potyka się o wystające kamienie. Gdzie ten szczyt do jasnej cholery? Jesteśmy już tak blisko, to już chyba ostatnie przewyższenie. Zaraz tam wejdziemy i już szybko schodzimy. Tylko, że to ostatnie podejście jest jeszcze bardziej męczące. Już nawet nie liczę kroków, coś tam idę do przodu i potem stoję, i stoję, i odpoczywam. No ale to nie jest odpoczywanie, tylko stanie. Chcę iść do przodu, ale Kuba nadal stoi.
Już niedaleko – motywuję – zaraz będziemy na szczycie.
Kuba rusza dalej, kilka kroków i przystaje. Za tymi skałami już pewnie widać szczyt. Jaka mnie pustka ogarnęła, kiedy za tymi kamieniami jest kolejne rozległe pole śnieżne. Ile można tak iść i iść? Czy to nie miało być tak, że za „nożem” szczyt jest na wyciągnięcie ręki? A tu dupa blada. Ile to się może ciągnąć? Idę dalej, bo tak blisko celu nie można się wycofać.

Z Kubą jest już naprawdę źle. Na płaskim śniegu jeszcze jakoś dreptał, ale tutaj przy bardziej stromym i kamienistym podejściu praktycznie idzie w miejscu. On chyba nie wie, co się dzieje.
Kuba?! Szczyt już jest tam – mówię mu prosto do ucha – Popatrz.
Czuję, że Kuba mnie słyszy, bo jakby chce reagować na moje zachęty. Niestety bardziej kołysze się na boki, niż idzie do przodu. Czy to naprawdę już koniec? Nie jestem w stanie rzeczowo ocenić sytuacji, ale chyba Kuba już nigdzie dalej nie pójdzie. Trzeba będzie zawrócić tuż przed szczytem. Na chwilę myśli w głowie mi spowolniły. Nie wiem, jak długo już tutaj jestem i stoję. Spoglądam w górę i widzę sylwetki ludzi gdzieś tam przed sobą. To alpiniści z innej wyprawy. Czyżby to naprawdę tam? To tak jakby dwadzieścia metrów stąd.

Ostatni wdech, ostatni wysiłek i wielomiesięczny okres przygotowań, treningu, planowania niebawem zaowocuje zdobyciem szczytu.

Ostatni wysiłek

Nie możemy zawrócić. Chwytam Kubę obydwiema rękami pod pachy i popycham do przodu. Tak razem idziemy ten ostatni odcinek.
Kuba?! Udało się, jesteśmy na szczycie.
Jakby nie reaguje na moje zaczepki, jest gdzieś daleko stąd.
Chodź, stań tam przy chorągiewkach, zrobimy Ci zdjęcie – wyciągam aparat i mierzę w stronę Tadżykistanu.
Kuba jakby się trochę ożywił i wyciąga z plecaka gazetkę parafialną. Przez cały ten czas niósł ze sobą, żeby zrobić zdjęcie konkursowe razem z tym numerem gdzieś na końcu świata. Kto pojedzie na wakacje najdalej z gazetką, ten wygrywa konkurs. A potem już tylko sława, pieniądze i kobiety…

I tak przycupnął z tą gazetką tutaj na szczycie i ledwo co się trzyma na nogach. Jeżeli to zdjęcie nie wygra tego nieszczęsnego konkursu, to sam nie wiem co.
Jeszcze jedno ujęcie i robimy zdjęcie z flagą – zagaduję do Kuby.
Co Wy tu jeszcze robicie! – nagle słyszę krzyk zza pleców w języku rosyjskim – przecież ten człowiek ledwo co na nogach stoi.
Jest to brodaty mężczyzna w okularach spawalniczych na nosie, jeden z przewodników z agencji Ak-Sai, który dzisiaj wszedł tutaj ze swoimi klientami.
Wiem, już schodzimy na dół – odpowiadam niezgrabnie po rosyjsku.
Musicie jak najszybciej zejść, choćby kilkadziesiąt metrów – krzyczy jeszcze bardziej przekonywająco.
Dobra Kuba, zbieramy się na dół – odwracam się do Kuby i zarządzam powrót.
Tym razem nie będzie zdjęcia z flagą, którą zakupiliśmy na lotnisku tuż przed przylotem do Kirgizji i co ważniejsze nie będzie też zdjęcia ze mną na szczycie. Nie ma co czekać, szybka decyzja, bo Kuba z minuty na minutę ma się coraz gorzej. Szczyt zdobyty i mamy te dwa zdjęcia.

Dla każdego góra na swój sposób jest studium pełnym poświęceń, wyrzeczeń i trudu.

Obrzęk mózgu

Załączył się tryb przetrwania, nie ma czasu i miejsca na rozmyślanie, na martwienie się, co będzie. Schodzimy na dół, powoli lecz konsekwentnie. Po ruchach widać, że Kuba ma się już bardzo źle. Jest lekko przygarbiony i idzie tak jakby na palcach. Głowa przez cały czas ciężko wisi na szyi, a kijki trekkingowe latają na boki, jakby były przymocowane do marionetki. Z rozwartych ust ciężko wydobywa się powietrze, a oczy już dawno zaszły gęstą mgłą. Pomimo tego Kuba jednak reaguje na moje słowa i się nie poddaje, idzie. Przez cały czas powtarzam sobie w myślach, że będzie dobrze, tylko do przodu i jak najszybciej na dół.

Przewodnik, który krzyczał do nas tam wyżej, właśnie nas dogolił i teraz idziemy wszyscy razem. Ja z przodu i Kuba między nami. Jak dobrze, że tutaj są jacyś inni ludzie, nie jestem odosobniony w tej kryzysowej sytuacji.
Łukasz? – słyszę ciche nawoływanie Kuby – Czy możemy tutaj odpocząć?
Kurwa przecież jeszcze nic nie zeszliśmy na dół, cały czas ten płaski ciągnący się w nieskończoność teren, jak możemy tutaj odpoczywać. Prowadzę ze sobą wewnętrzny monolog. Nie możemy tutaj tak się zatrzymywać, coś ta góra nie tak łatwo chce nas puścić.
No dobrze, tylko na chwilę – dopowiadam po chwili zastanowienia.
Nawet nie skończyłem wypowiadać zdania, a Kuba już bezwładnie z łomotem opada na śnieg. Nie dość, że nieźle mu się huknęło, to jeszcze nie jest w stanie usiedzieć proso. Wszystkie jego mięśnie jakby odmówiły posłuszeństwa. Oj źle, źle.

Nie mogę mu pozwolić tutaj długo siedzieć, bo na pewno jemu się tutaj nie polepszy.
Łukasz, gdzie ten „nóż”? – Kuba zapytuje ze zdziwieniem – Gdzieś tutaj powinien być.
No, musimy tam jeszcze trochę przejść – snuję niestworzone historie – tam zaraz za zakrętem.
No nie, na dodatek tego Kuba jeszcze zupełnie stracił orientację w terenie. Nie kojarzy, gdzie jesteśmy i jak tutaj przyszliśmy. Do tego „noża” to jeszcze w pizdu daleko. Sam nie wiem, jak do tego „noża” dojdziemy, a co dopiero gadać o zejściu po stromej grani.

Wtem słyszę ponaglający głos zza pleców.
Musicie zejść jak najszybciej – po raz kolejny wtóruje brodaty przewodnik
Wiem, czy w Camp 3 jest jakiś lekarz? – pytam widząc, że stan Kuby wcale się nie poprawia.
Nie ma – słyszę negatywną odpowiedź.
Wszelkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że Kuba ma początki obrzęku mózgu. Wysokogórski obrzęk mózgu (ang. High Altitude Cerebral Edema) nie leczony prowadzi do utraty przytomności i śmierci. W ciężkich przypadkach nawet w przeciągu godziny od pojawienia się objawów. Z powodu braku wystarczającej ilości tlenu tutaj na około 7000m mózg może zwiększyć swoją objętość i w konsekwencji jego struktury mogą ulec ściśnięciu z powodu małej elastyczności czaszki. Nie ma czasu do stracenia. Kuba już od pewnego czasu ma zaburzenia równowagi i zaburzenia zachowania. Do tego doszły jeszcze teraz dezorientacja w czasie i przestrzeni oraz obniżenie stanu świadomości. Mam wrażenie, że z minuty na minutę jest go coraz mniej tutaj z nami.

Kuba znowu przysiada, żeby odpocząć. Trudno mi orzec teraz, jak długo jest w stanie jeszcze wytrzymać. Czy jeszcze ma siły w ogóle kontynuować marsz? W tym czasie podchodzi do mnie włochaty przewodniki i oznajmia, że jest z nim lekarz. Okazuje się, że standardowo z przewodnikiem w komercyjnych wyprawach nieodłącznym członkiem zespołu jest także lekarz. Co prawda są oni opłaceni przez Ak-Sai, żeby pomagać swoim klientom, ale tutaj na wysokości ludzkie zdrowie i życie jest mierzone tak samo, niezależnie od płci, narodowości, czy zasobności portfela.

Spoglądam na Kubę. Jest tutaj, ale jakby nieobecny.
Kuba?
Podnosi głowę i też spogląda na mnie swoim mętnym spojrzeniem. Jest daleko stąd.
To jest lekarz, on się teraz Tobą zajmie – mówię spokojnym głosem.
Sam nie wiem, czy do niego dociera, to co mówię. Mam nadzieję, że medyk górski będzie wiedzieć, co robić.

Zastrzyk

Lekarz z twarzą wykremowaną na biało filtrem do opalania pochyla się lekko nad Kubą. Bierze go za prawą dłoń i stara się wyczuć puls. Mam wrażenie, że wokół panuje wszechogarniająca cisza, tylko lekarz i Kuba. Wyciąga z plecaka dwie tabletki i plastikową butelkę z napojem bordowego koloru. Wygląda to na bardzo dobre piciu. Po raz kolejny się przekonuję, że jednak ci Rosjanie to wiedzą, jak ważny jest dobry smak tutaj wysoko w górach. To jednak nie wszystko. Po chwili wyciąga szklaną ampułkę i jednorazową strzykawkę. No to Kuba teraz dostanie zastrzyk. Przechyla go na lewą stronę i szybkim ruchem aplikuje Kubie całą dawkę w prawy półdupek tutaj na mrozie na siedmiu tysiącach metrów.

Lekiem w leczeniu wysokogórskiego obrzęku mózgu jest deksametazon, potocznie zwany deksą. Pewnie bez tego by się tutaj nie obeszło.
Czy on ma jakąś dodatkową kurtkę? – pyta lekarz.
Niestety nic więcej nie mamy – odpowiadam.
I tak Kuba dostaje jeszcze dodatkowo lekką bluzę puchową oraz cukierka na dobre samopoczucie.

Nie minęła dłuższa chwila, kiedy zauważam, że spojrzenie Kuby się zmienia. To już nie jest więcej nieświadome przewracanie oczami, tylko Kuba teraz rozgląda się dookoła i ze skupieniem rejestruje, co się wokoło dzieje. Siedzi już prosto i jakby o czymś myśli. Z powrotem jest z nami.
Widzę, co się dookoła dzieje, ale nie mam zupełnie siły – Kuba po raz pierwszy od pewnego czasu wypowiada bardziej złożone zdanie w moim kierunku.

Nie ma czasu do stracenia, schodzimy dalej na dół. Brodaty przewodnik i biały lekarz idą z nami krok w krok. To wręcz uczucie nie do opisania, że zupełnie przypadkowo spotkani ludzie z tak wielkim oddaniem służą nam pomocą. Tuż za przewodnikiem schodzimy po stromych kamiennych zboczach. Trochę w lewo i potem w prawo, staram się balansować. Na wszelki wypadek podtrzymuję się bloków skalnych zionących srogością na wysokości mojego przedramienia. Kuba wygląda i porusza się prawie jak młody bóg, odrobina brązowego płynu wstrzykniętego bezpośrednio w mięsień dupny i świat zaczyna inaczej wyglądać.

Zejście „nożem” jest już bardziej wymagające, ponieważ wymaga asekuracji liną poręczową. Nie mamy ze sobą przyrządów do asekuracji, więc pozostaje tylko kurczowo się trzymać liny. Kuba jeszcze nie odzyskał sił na tyle, żeby samemu pokonać ten odcinek. I tutaj pomoc przewodnika po raz kolejny okazuje się bezcenna. Po zgramoleniu się z „noża” zostajemy sami, ponieważ od tego miejsca trasa powrotna już nie powinna stwarzać większych problemów. Stąd już czujemy, że trudności są za nami i dotarcie do obozu to tylko kwestia czasu.

Mijamy te same znane miejsca. Niewiarygodne jak szybko można pokonać tę samą drogę w odwrotnym kierunku. Praktycznie nogi same idą do przodu, a z każdym metrem niżej czujemy, jak ilość tlenu w powietrzu się zwiększa i siły wracają. Zatrzymujemy się na chwilę i zjadamy różowe żelki o smaku truskawkowym. Niestety już nie ma nic do picia, a przydałoby się.

Idąc już na ostatnim wypłaszczeniu mijamy namiot rozbity w czwórce. Nie często się zdarza, że ktoś tutaj decyduje się na nocleg.
Kuba, zaczekaj – zagaduję półkrzykiem do Kuby, który nabrał już rozpędu – pójdę się podpytać, czy nie mają może czegoś do picia.
Ok.
W namiocie spotykam Szweda, który nawet bez zająknięcia ochoczo częstuje mnie herbatą.
Kuba! – krzyczę za Kubą i rozglądam się po okolicy.
Gdzie go wywiało? Chyba nie do końca do niego dotarło, że się tutaj na chwilę zatrzymujemy. Musi mieć chyba ustawiony tryb przetrwania na najwyższy priorytet.

Zbieramy się razem wokół namiotu i rozkoszujemy małym kubeczkiem ciepłej herbaty. Po takim uzupełnieniu płynów teraz to bez zająknięcia dojdziemy do naszego namiotu. Chwila dyskutowania o górach i sensie życia, i idziemy dalej. Już nie po kamieniach i zakosami jak to czyniliśmy dzisiaj rano, tylko bezpośrednio na krechę w kopnym śniegu. Jak najszybciej na dół do przełęczy. Potem jeszcze tylko ostatnie podejście przed nami.

Jeszcze tylko wspólne zdjęcie z lekarzem i pora ruszać na nocleg.

Oby tylko do obozu

Zbliżając się coraz bardziej do przełęczy zauważamy dwie osoby tam na dole. Okazuje się, że to nasi dobrzy znajomi z góry – brodaty przewodnik i lekarz o białej twarzy, którzy czekają tu na nas. Tym razem już zupełnie świadomie wymieniamy kilka życzliwych słów i dziękujemy za wsparcie. Prawda jest taka, że nie wiadomo co by się tam z nami na górze stało, gdyby nie ich pomoc. Z Kubą przez chwilę było naprawdę źle i kto wie, co by było, gdyby nie szybka interwencja medyczna. Z pewnością to co się wydarzyło tam na górze, daje nam wiele do myślenia.

Jeszcze kilka wspólnych zdjęć, ostatnia wymiana życzliwości i ruszamy do obozu. Pomimo zmęczenia, częstych postojów, dość szybko idzie nam to ostatnie podejście. Co ciekawe dokładnie w tym samym miejscu kilkanaście godzin temu witaliśmy wschód słońca, gdzie teraz fotografuję pomarańczowy okrąg rozpalonych gazów niknący za wierzchołkami szczytów. Najdłuższy dzień w życiu dobiega powoli końca. Docieramy do namiotu, gdzie wszystko wygląda tak samo, jak zostawiliśmy rano. Tutaj nic się nie zmieniało, kiedy tam na górze zmagaliśmy się z górą i wszelkimi przeciwnościami.
Wiesz, że teraz Ty się zajmujesz obozem – zagaduje Kuba – Ja będę odpoczywał.
Jasne – odpowiadam bez zastanowienia.

Zbieram bryłki skawalonego śniegu z okolicy, rozpalam palnik, topię najczystsze kawałki śniegu z pierwszej selekcji i przygotowuję dużo herbaty. Za wiele nie rozmawiamy, tylko kilka zdań bez zbędnego gadania. Teraz trzeba uzupełniać płyny i wypoczywać. Trzecia noc tutaj na 6100m z pewnością nie będzie nas rozpieszczać. Trzeba się stąd jutro zwijać, bo długo tutaj nie usiedzimy. Jakby nie patrzeć bariera siedmiu tysięcy została pokonana i czujemy się zwycięzcami zamykając oczy do snu. Jednakże należy też wyciągnąć wnioski z tego co się dzisiaj wydarzyło i zreflektować się.

Najdłuższy dzień w życiu powoli dobiega końca.

Przeczytaj więcej na blogu o wyprawie na Pik Lenina.