Marko studiował geografię, ale potem uległ fascynacji teatrem. Teraz prowadzi eko-farmę na wyspie Hvar i serwuje tam najlepszą lemoniadę na świecie. Pod starą akacją rozmawiamy o hippisowskim życiu z dala od wszystkiego.
Witamy w Attitude Bar
W słoiku kiszą się lalki Barbie w stroju hijab. Słoik zdobi okno zbitego z desek Attitude Bar. Z nieba leje się żar. Na wysuszonej trawie opalają się stare meble, metalowe łóżko i komplet wypoczynkowy. Siedzimy na ławie pod akacją, która prawie nie rzuca cienia. Miejsce wyrwane z kontekstu, całkowicie zaskakujące.
Zaledwie 2 km stąd znajduje się senne miasteczko portowe Vrboska, gdzie łódki kołyszą się w marinie, a w drzewach na nabrzeżu cykady wypełniają falujące powietrze jednostajnym brzmieniem. Dookoła miasteczka, w głąb wyspy, rozciągają się pola uprawne albo opuszczone sady. A podobno Hvar słynie z lawendowych pól – tak mówi skipper, więc uzbrajam się w aparat fotograficzny i sandały wędrowne. Na południowy zachód od miasteczka lawendy nie widać, za to pojawia się dyskoteka o zachęcającej nazwie „Luda koka” i niedaleko za nią – drogowskaz na eko-farmę i obietnica ziołowej lemoniady.
Skręcam w ścieżkę wijącą się między krzakami pomidorów. Miejsce wygląda na opuszczone, więc ze zdziwieniem dostrzegam na końcu ścieżki pochylonego mężczyznę. W podartym t-shirt-cie dogląda roślin, przewiązuje pomidory, trochę jak staruszek prorok w „Piosence o końcu świata” Miłosza. Słomkowy kapelusz z dziurami rzuca nakrapiany słońcem cień na jego opaloną twarz, kiedy odwraca się do mnie uśmiechnięty.
„Moloblacka” lemoniada
Marko to z grubsza 50-letni żwawy mężczyzna. Zaprasza na zaplecze baru, gdzie wprawnymi ruchami wyciska cytryny za pomocą metalowej prasy. Rozglądam się dookoła – w letniej kuchni panuje pozorny, słodki i beztroski chaos. Aromatyczna lemoniada wyjątkowo skutecznie gasi pragnienie w ten gorący dzień. Marko pokazuje krzaki z ziołami i zagony warzywniaka. Siadamy pod akacją. Lody przełamuje nasza zbieżność życiorysów – studia na tym samym kierunku, epizod z teatrem. Kilka wdechów zielonego dymu i Marko ciągnie dalej swoją opowieść. Z fascynacją słucham historii o projektach artystycznych, o teatralnych warsztatach i życiu w Amsterdamie. Potem farma – przez większą część roku on i jego partnerka mieszkają w tej hippisowskiej oazie, utrzymując się z tego, co sami wyhodują i zarobią na ulicach Amsterdamu w sezonie zimowym. Po chwili przynosi psychodeliczną książkę dla dzieci o niedźwiedziu polarnym na wyspie z pixeli.
– Teraz zacząłem tworzyć książki dla dzieci – mówi i podsuwa mi pod nos swoje dzieło.
– Serio? To moje marzenie! Też piszę – odpowiadam spuszczając wzrok, bo moje projekty zalegają w szufladzie.
Niebywałe, że na wyschniętym odludziu, na zadzie królika (patrz mapa) znajduję pokrewną duszę.
Cygańska tancerka i cukinie
Pod drzewami, tuż przy pochylonej chacie, na posłaniu z palet drzemie kobieta. Dopiero teraz ją dostrzegam. Marko tłumaczy, że to tancerka cygańska z Węgier. W efekcie wypadku cierpi na uszkodzony kręgosłup i ma zwichnięty obojczyk. Odpoczywa. Nie mija godzina, kiedy dziewczyna podnosi się z posłania i powoli kołysząc się w lekkim tanecznym kroku, podchodzi do nas. Niesie naręcze cukinii, żółtej i zielonej.
– To prezent dla Ciebie – podaje warzywa i sięga po skręta. Za chwilę na farmie zjawia się grupa przyjaciół.
– Tak tu żyjemy – tłumaczy gospodarz i wzrusza ramionami uśmiechając się jednocześnie.
Przyglądam się, słucham i nie dowierzam. Szybko analizuję moje raczej poukładane życie, w którym czasami czegoś bardzo brakuje, i nagle wszystko staje się trochę jaśniejsze. Jakbym zapominała, że to właśnie jakość przeżywanych chwil ma znaczenie – i one nie kosztują wiele. Obecność, uważność, czułość dla otaczającej przyrody i ludzi. Marko wymienia swoje życiowe potrzeby, za które musi zapłacić pieniędzmi jednym tchem. Wśród nich najważniejsze to opłata za kartę sim i podatek od nieruchomości. Resztę ma za darmo. Słońce, przyjaciół, festiwal muzyki niezależnej, który tworzy, pomysły wpadające do głowy. Wydaje się, że jego wolność nie ma ceny. Zazdroszczę mu i tej pięknej opalonej dziewczynie z uszkodzonymi kręgami – tancerce „gypsy”, która sennym spojrzeniem omiata farmę podając mi dojrzałe cukinie.
Miejsce ludzi prawdziwie wolnych – myślę dopijając lemoniadę i zerkając na słoik z lalkami w burkach. Na mnie pora. Prywatna impreza na farmie się powoli rozkręca. Wracam na łajbę przypominając sobie, że mam wachtę kuchenną. Będzie cukinia w sosie pomidorowym. Wracam powoli, rozmyślając o tym, że oprócz warzyw i zimnego napoju chlupiącego w żołądku niosę w głowie kołtun myśli. Można żyć skromnie ale pełniej, ograniczając przy tym swój wpływ na przekształcenie planety. Można kupować mniej, produkować mniej, doceniać drobiazgi, cieszyć się z tego, co mamy. Banalne? Może i tak. Banał w końcu nie jest zły, jeśli przeistoczy się w slogan.