Mam swoją filozofię podróżowania. Lubię nieśpiesznie błądzić uliczkami miast, bez planu, przewodnika i bez mapy. Do Zadaru trafiłam na zakończenie rejsu po Adriatyku i poznałam miasteczko właśnie na swój ulubiony sposób – od podwórka, z dachów, okien i klatek schodowych, gdzie nie włazi żaden rozsądny turysta.

Nie w muzeum i nie na wystawie sklepu z pamiątkami toczy się prawdziwe życie zwykłych ludzi. Znajduję je w podwórkach, na klatkach schodowych, w uchylonych oknach, na galeriach i dachach starych kamienic. Prowadzą mnie tam bramy pomazane graffiti i oznaczone moczem, które swoim zdobnictwem i zapachem mówią „nie wchodź tam”. Równolegle do turystycznego zgiełku, zatłoczonych bulwarów i gwarnych atrakcji turystycznych mieszkańcy Zadaru żyją swoim rytmem. W cieniu historycznych zabytków wciśniętych między kamienice z różnych epok i stylów architektonicznych przemyka mały Harry Potter, chłopiec udający, że lata na miotle, kiedy jego mama – dozorca – grabi trawnik. Ponad głowami na stalowych linkach rozpiętych w poprzek podwórza suszą się ręczniki, ktoś gotuje obiad. Lubię podglądać codzienność odwiedzanych miejsc, bo wyczuwam w niej coś swojskiego.

Wzdłuż bulwaru po malutkim skwerze ocienionym palmowymi drzewami biega dwóch chłopców, a pomiędzy nimi cwałuje mały piesek. Siadam na niskiej ławce zatopionej w kępce niewykoszonej trawy. Wyciągam aparat i ukradkiem dokumentuję bawiących się chłopców. Jeden z nich rzuca piłkę w odległy zakątek parku. Tam czeka na niego kolega, który ściga się z małym żywotnym psiakiem – kto pierwszy złapie piłkę. Jeśli złapie pies, trwa zorganizowana nagonka. Niebywałe – w myślach cieszę się, że świat nie zwariował, jeśli gdzieś w jego chorwackim zakamarku dwóch chłopców potrafi bawić się bez smartfonów i gier komputerowych. Podchodzę do psa, który właśnie pożera piłkę i delikatnie wyciągam mu ją z pyska.

– On ne odpusti – mówi chłopiec. Chwilę siłujemy się we trójkę, w końcu pies się poddaje i wypuszcza obślinioną zabawkę. Jeden z chłopców podaje mi plastikowe ramię do wyrzucania piłki. Po chwili gramy już we czworo: ja, chłopcy i pies. Zamieram z przerażenia, kiedy piłka trafia w koronę palmy, ale po chwili upada na trawę. Uff… oddaję zabawki z wielkim poczuciem ulgi, że nie popsułam im zabawy.

Nie zniechęcam nikogo do eksplorowania miejsc z przewodnikiem pod pachą. Myślę jednak, że czasami warto pozwolić sobie na swobodę i dać zawieść się intuicji. Dzięki temu można doświadczyć czegoś zaskakującego lub zobaczyć coś z innej perspektywy. Jeśli dziś zapytacie mnie o zabytki Zadaru, to oprócz Morskich Organów nie wymienię niczego. Za to bez zająknięcia zrelacjonuję zabawę z psem w parku i przypomnę smak kalmarów z mozzarellą i sosem pomidorowym, bo najprzyjemniej wspomina się wrażenia i pozytywne emocje, a nie nazwy miejsc i daty.