Akaroa w języku maoryskim oznacza „długą przystań”. W istocie miasteczko Akaroa położone jest nad wydłużoną i wąską zatoką o tej samej nazwie. Akaroa to osada trzech narodów – Brytyjczyków, Francuzów i Niemców. Ślady francuskiego osadnictwa obecne są do dzisiaj, np. w nazewnictwie ulic. Niegdyś przybywali tu wielorybnicy i łowcy fok, potem stopniowo osiedlali się farmerzy. Dzisiaj miasteczko stopniowo się wyludnia i tylko w okresie letnim liczba ludności wzrasta ponad 10-krotnie. Urok i klimat miejsca, gdzie zatrzymał się czas utrzymują dobrze zachowane budynki, zarówno użyteczności publicznej jak i wille.

Do Akaroa jedziemy z dwóch powodów. Jednym jest eksploracja wybrzeża od tej mokrej strony, czyli krótka wprawka do kajakarstwa morskiego. Zdecydowaliśmy się na wypożyczenie dwóch „jedynek”, tak by każdy mógł indywidualnie manewrować między falami. Uważam, że kajakarstwo morskie jest zdecydowanie bardziej emocjonujące niż śródlądowe (wyłączając oczywiście kajakarstwo górskie), o czym przekonaliśmy się w miejscu, gdzie zatoka łączyła się z oceanem.

Kajaki morskie różnią się od kajaków nizinnych lepszą wypornością, są nieco dłuższe, wyposażone w specjalny fartuch okrywający kokpit. Niektóre posiadają ruchomy ster, którym kieruje się za pomocą linek połączonych z pedałami; istnieją też modele z nieruchomym mieczem opuszczanym po zwodowaniu kajaka. Trzeba także wykazać większą zwinnością i refleksem oraz zdobyć kilka przydatnych umiejętności, jak np. obracanie kajaka o 360 stopni wzdłuż jego osi po wywrotce (tzw. eskimoska), czy też balansowanie i unikanie wywrotek. Wiosłowanie „pod falę” wymagało też  większej pary w ramionach. Ze zdziwieniem przyjęłam fakt, że udało mi się uniknąć zakwasów, bo przecież nie należę do siłaczy. Zachęceni niedzielną wycieczką postanowiliśmy rozwinąć naszą nową pasję. Warunki na Lille Bælt oraz Kolding Fjord (gdzie mieszkamy) są wręcz idealne by uprawiać ten sport.

Drugim celem naszej wyprawy do Akaroa był… „gastroturyzm”! Po sześciu godzinach wiosłowania bez wyrzutów sumienia należała nam się podwójna porcja fish & chips popijana waniliową colą. Miejscowi dziwią się, że tak przepadamy za tą tłustą i niezdrową potrawą, bo rzekomo przyjezdni – głównie podążający za trendem zdrowego żywienia Europejczycy – odnoszą się do niej z niechęcią. My pokochaliśmy fish&chips od pierwszego kęsa. No fakt, nie należy do najzdrowszych dań, ale od czasu do czasu można popełnić ten żywieniowy grzech. Poza tym ryba była świeża i pachnąca – tak dobrej nie jadłam od dawna.

Zobacz także