Góry budzą we mnie respekt. Boję się ich i wielbię. Człowiek jest wobec nich taki maleńki, nic nieznaczący. Słyszy się i czyta, że ludzie giną z miłości do nich, albo robią sobie krzywdę włażąc tam, gdzie nie powinni. Bo chodzenie po górach to nie spacer po Łazienkach Królewskich.Ja ustaliłam barierę – idę dotąd (w m n.p.m. albo forma terenu), dokąd wędrówka/wspinaczka sprawia mi przyjemność. Jeśli natomiast nogi odmawiają posłuszeństwa (trzęsąc się niekoniecznie ze zmęczenia) a oczy unikają patrzenia w dół, oznacza to, że bariera została przekroczona. Tak, mam lęk wysokości i przestrzeni. Nie, moje uwielbienie dla gór tych barier nie pokona. Na szczęście (dla mnie) są takie miejsca gdzie można doświadczyć dzikości gór bez większych wyrzeczeń.
Alpy Południowe na Nowej Zelandii są pod tym względem idealne. Nie uświadczysz tu chodnika ułożonego z większych głazów, jak to się spotyka w Tatrach. Owszem, szlaki są gdzieniegdzie lekko przedeptane, co znacznie ułatwia sprawę, zwłaszcza gdy trzeba przetrawersować między wysokimi trawami i krzakami (tzw. bush bashing). Ponadto skały poddawane są bardzo silnej erozji, dzięki czemu łatwiej znaleźć punkt „zaczepienia”, z tym że warto uważać, czy ów punkt nie stanie się punktem „odpadnięcia”. Najbardziej uciążliwe jest chodzenie po rumowiskach skalnych. Jeśli idzie się zboczem doliny, często mija się żleby usłane drobnymi kamieniami lub większymi głazami, które lubią usuwać się spod nóg.
Trzeba przygotować się na zamoczenie butów lub wyższych partii odzienia, bo standardowym elementem nowozelandzkiego trekkingu jest przekraczanie strumieni i potoków.
Schronisk w Alpach Południowych nie ma, są za to chatki. Budynki położone bliżej dróg lub łatwo-dostępnych dużych dolin są zazwyczaj wyposażone w wodę, wychodek i piec żeliwny. Nie należy spodziewać się recepcji i pani Zosi serwującej pierogi czy zimny browar. Są za to całkiem wygodne materace na łóżkach piętrowych. Taka jest właśnie Carrington Hut, gdzie spaliśmy pierwszej nocy podczas naszej wyprawy, której (dla większości) celem było zdobycie szczytu Mt Murichison. Im wyżej i dalej, tym chatki zamieniają się w jednoizbowe baraki ze ściśle ograniczoną liczbą miejsc. Przykładem jest Barker’s Hut położona u podnóża White Col, skąd na Mt Murchison już tylko rzut głazem. Tam też był nasz drugi i trzeci nocleg.
O tym, że jedziemy dowiedzieliśmy się na dzień przed, bo propozycja wyszła dość spontanicznie od Łukasza znajomego, doświadczonego górołaza i członka Canterbury Mountaneering Club (CMC). Rowan, Sylvie, Cat, ja i Łukasz – taki był skład drużyny uzbrojonej w czekany, raki, kaski oraz przekonanie, że zdobędziemy Mt Murichison. Samo dojście do punktu wypadowego (Barker’s Hut) rozłożyliśmy na 2 dni, chociaż spokojnie można byłoby wejść tam szybciej. Wszystko zapowiadało się pięknie i ekscytująco. Dolina Białej Rzeki oraz Barker’s Hut to miejsca rzadko uczęszczane, bo sama chatka należy do stowarzyszenia CMC (a nie do parku), więc nie ma o niej oficjalnych informacji w Internecie.
Z czystym sumieniem przyznam, że byliśmy dobrze przygotowani. Rowan zapewnił nam sprzęt, bo pakując walizkę raczej nie zakładałam wędrowania po lodowcach górskich. Zrobiliśmy tylko jeden błąd – zabraliśmy za mało jedzenia. Nasi towarzysze natomiast przesadzili w drugą stronę. Częste postoje na „lancz” albo „bizkita” doprowadzały mnie do ślinotoku. Nasze menu posiłków ciepłych składało się z noodli. Noodle na śniadanie i kolację. Na drogę jakieś „węgle” czyli ulubione „paliwo” Łukasza – ciasteczka. Cóż, wykazaliśmy się ignorancją (żeby nie napisać „głupotą”), bo po dwóch dniach musieliśmy ostro racjonować porcje. Wejście na Mt Murchison wypadło trzeciego dnia i tu z prowiantem było już kryzysowo. Niedostateczna ilość szamy była jednym z powodów, dla których nie poszłam. Zdaje się też, że gdzieś pomiędzy chatką a przełęczą przebiegała owa granica moich możliwości. Miałam w zanadrzu jeszcze kilka innych przyczyn mojej decyzji, tzw wymówek/przykrywek, kołderek dla czającego się w głębi duszy strachu. O wejściu na Mt Murichison napisze Łukasz.
Droga powrotna wiodła tym samym szlakiem, tyle że pokonaliśmy ją w jeden dzień. Szybki marsz po kamieniach przypłaciłam bólem mięśni, ale to przecież cena jaką warto zapłacić, by choć na kilka dni odciąć się od świata, od laptopa, Internetu, komórki, by chłonąć widoki i świeże powietrze. By ogłuchnąć od ciszy przerywanej tylko echem tłukących się kamieni lub jednostajnym szumem wodospadu.