Ostatniego dnia dystans do pokonania niewielki, ale w ciężkim terenie. Pięć godzin jazdy po wyboistym bezdrożu i będziemy na miejscu. Z niepokojem wsłuchujemy się w każdy szczęk pod kołami, każde skrzypnięcie podwozia. Wzywam świętego Krzysztofa i inne buddyjskie bóstwa, aby miały nasz pojazd w swojej opiece. I mają… bo jeszcze tego samego dnia docieramy na kolejny nocleg.
Z pasterzami
Tego wieczoru rozległe krajobrazy pustych przestrzeni znikają za nami w tumanach kurzu i z lekką niepewnością wjeżdżamy w teren górzysty. Dżip pnie się wolno pod górę, to znów zjeżdża stromo w dół. Pokonanie dystansu 150 kilometrów zajmuje nam około pięciu godzin. Trasę pokonujemy w trudnym terenie, który jest nie lada wyzwaniem zarówno dla zmęczonego po całonocnych zmaganiach w warsztacie samochodowym kierowcy jak i dla samego samochodu ze świeżo naprawionym i niewyrobionym jeszcze zawieszeniem.
Leniwie zmieniający się pustynny krajobraz na całej trasie nie szokuje już więcej, lecz usypia swoją monotonnością. Jednostajny warkot silnika jest tylko co jakiś czas zakłócany większym kamieniem na drodze lub bardziej stromym podjazdem, kiedy to kierowca bardzo niechętnie musi zredukować bieg. Skrzynia biegów po raz kolejny przeraźliwie rzęzi i znów jesteśmy na prostej. Na trasie co jakiś czas mijamy znajdujące się w oddali samotnie położone gospodarstwa. Co ci ludzie tutaj robią? – nasuwa się pełne podziwu i zdumienia pytanie. Jeszcze ostatni pagórek i dojeżdżamy do celu.
Gospodarstwo, w którym śpimy składa się z kilku jurt gościnnych ustawionych w niewielkim dystansie od domów gospodarzy. Małżeństwo hoduje tu konie i kozy.Widać, że hodowla zwierząt jest ich głównym źródłem dochodów, a jurty udostępniają turystom tak przy okazji. Jest tu cicho i spokojnie, zupełnie inaczej niż pod Śpiewającymi Wydmami. Krajobraz stanowią tylko łyse pagórki porośnięte z rzadka kępkami trawy. Na horyzoncie majaczy osnuta chmurami poszarpana grań silnie zwietrzałych gór.
Świat pustyni należy do pasterzy, a ich życie zależy od zwierząt, które hodują. Konie i wielbłądy hoduje się na mleko, z którego później wytwarza się ajrag (mong. айраг), rzadziej nazywany kumisem. Ajrag to sfermentowane mleko, które zawiera nie więcej niż 3% alkoholu. Z destylacji ajragu powstaje mongolska wódka arkhi (mong. нэрмэл архи/монгол архи). Trzeba zaznaczyć, że konie hodowane są tylko w miejscach wilgotniejszych, gęsto porośniętych trawą, przypominających stepy. Mleko pozyskuje się także z kóz, jednak te hodowane są także ze względu na mięso, podobnie jak owce. Zwierzęta te dostarczają też wełny, w tym jakże cenny kaszmir. Ponadto spotkać jeszcze można krowy i sarlaki (rodzaj jaka), które także wymagają środowisk bardziej trawiastych niż półpustynnych. Najlepszy ser i ajrag według lokalnych pasterzy jest wytwarzany z mleka wielbłądziego.
W jurcie
Nasza jurta umeblowana jest w dawnym stylu. Kolorowe małe łóżka z ręcznie wymalowanymi zdobniczymi motywami kwiatowymi oraz twardymi materacami szczególnie przykuwają naszą uwagę. Tym razem nam się poszczęściło, ponieważ owczy filc, który szczelnie izoluje od zewnątrz, wprowadza przyjemny i lekko neutralny zapach.
Wewnątrz intensywnie też pachnie ziołami. To bylica (mong. шарилж), zioło powszechnie spotykane na pustyni, które dla niektórych jest silnie uczulające i niezdrowe dla układu oddechowego człowieka. Nam jednak bardzo dobrze się śpi na łóżku, pod którym wysuszony szarilj rozłożony jest równo na podłodze. Spod sufitu zwisa jakiś buddyjski symbol, mała jedwabna poduszeczka wyhaftowana w skomplikowane wzory. Tuż obok dynda żarówka z falownikiem w plastykowej oprawce (najpewniej made in China), podłączona do samochodowego akumulatora. Prąd w takich miejscach dostarczają małe ogniwa słoneczne ustawione obok domostw.
Skromna kolacja składa się z kleistego ryżu, wymieszanego z ziemniakami, z dodatkiem suszonego mięsa kozy i drobnych akcentów warzywnych (mong. Budaatai Khuurga, Будаатай Хуурга). Suszone mięso kozy nawet w śladowych ilościach nadaje jedzeniu bardzo intensywny aromat. Takich smakołyków możemy tylko spróbować na pustyni, gdzie prawie przed każdą jurtą suszy się ponawlekane na długi sznur mięso z kozy (mong. Borts, Борц). Taki posiłek w zupełności wystarczy, aby nasycić głód, który na pustyni zbytnio nie dokucza.
Z kierowcą
W dolinie
Przysiadamy na kamieniu, żeby przez dłuższą chwilę porozkoszować się tym miejscem, błogostanem spotęgowanym wszechogarniającą ciszą. W pewnej chwili spokój zakłóca drążący powietrze piskliwy krzyk zarzynanego świniaka połączony z rzężeniem rozrywanej przy porodzie krowy – to Łukasz z zaskoczenia poparzony przez jakąś lokalną odmianę pokrzywy. Ciarki i odrętwienie w nogach nie przechodzą jeszcze przez następne kilkadziesiąt minut.
Kiedy wracamy do auta, mijają nas rzesze turystów, pieszo i konno. Cieszymy się, że udało nam się poznać to miejsce zanim wypełniło się ono ludźmi. Po drodze mijamy stadko płochliwych sarlaków, które na chwilę zeszły z wyższych partii gór w poszukiwaniu wody i soczystej trawy. Jest to rodzaj bydła, przypominający jaki.
Za horyzontem
W autobusie
Autobus rusza. Na przeciwko nas troje nastolatków groteskowo wystylizowanych na południowo-koreańskie gwiazdy pop łoi w karty. Utapirowana dziewczyna z mocnym makijażem podszczypuje swoich towarzyszy podróży. Starsza pani obok wierci się, bo pod jej nogami stoi wielki, napełniony kanister. Kilka siedzeń dalej rodzice piastują swoje pociechy, które nadzwyczaj cierpliwie znoszą ciężką i niewygodną podróż. Spośród wszystkich pasażerów naszą uwagę przykuwa gadatliwy pan, który stale popija przezroczystą ciecz z plastykowej butelki. Mówi coś do nas i wymachuje butelką, najpewniej zachęcając nas byśmy dołączyli do autobusowej libacji. Grzecznie dziękujemy, ale jegomość staje się coraz bardziej upierdliwy. Jego zaczepki stają się nieprzyjemne, dodatkowo cały autobus co jakiś czas wybucha gromkim śmiechem. Nie znam mongolskiego, ale potrafię wyczuć, kiedy ktoś mówi o mnie źle. Domyślam się, że wyzywa nas od baranów, kóz i przyrównuje do wielbłądzich odchodów. Cokolwiek mówi, dostarcza to ogromnej radości pozostałym pasażerom autobusu.
Żeby było mało nasz kierowca gubi drogę, wielokrotnie zawraca i krąży wokół nowej asfaltowej trasy jeszcze w budowie, która rzekomo w roku 2013 połączy Ułan Bator z Dalanzadgad. Nie przejeżdża stu metrów, kiedy silnik milknie i nie odpowiada na wezwania rozrusznika. Jak naprawia się silnik? Najpierw trzeba zakurzyć fajkę i odlać się za pryzmą piachu. Potem odkryć klapę silnika i poświecić latarką. W końcu należy włożyć kluczyć do stacyjki i kręcić, dopóki nie zaskoczy. W ten sposób po półgodzinnym postoju po środku niczego i okopceni spalinami z odkrytego silnika ruszamy dalej.
Wracamy do środka mając nadzieję, że pijaczek zapomniał o nas i pójdzie spać. Niestety nie. Tym razem robi się groźnie, bo facet wykonuje gesty świadczące o jego złych zamiarach. Na migi pokazuje, że poucina nam głowy i wyrzuci za drzwi. Dodatkowo znikąd pomocy. Co prawda pasażerowie już nie przyklaskują temu wszystkiemu salwami śmiechu, bo robi się już naprawdę nieprzyjemnie. Rozjątrzony Mongoł wymownym gestem pokazuje, że utnie głowę Łukaszowi i wyrzuci za okno, a jego kobietę weźmie sobie jako nałożnicę. Na wszelki wypadek sprawdzamy, czy mamy nóż w pogotowiu i dumamy jak zadzwonić na policję gdzieś na środku pustyni.
W końcu młody chłopak podchodzi do mnie i pyta kim jesteśmy. Nie ufamy już nikomu, bo przecież nikt nie życzy nam tu dobrze.
– Mongolian people friendly – zapewnia mnie klepiąc się w klatkę piersiową
– O co tu chodzi? – pytam – Czego on od nas chce? Czy to tak fajnie śmiać się z nas, podczas gdy nic nie rozumiemy?
Chłopak niewiele rozumie. Po angielsku zna zaledwie kilka zwrotów.
– On jest pijany. Ja bardzo przepraszam – mówi i siada na miejsce.
Wykorzystując sytuację wykonuję gest rozmowy telefonicznej i mówię, że w Ułan Bator wezwę policję. Słowo „police” staje się słowem „klucz”. Uruchamia czujność szczerbatego drągala, tego obok kierowcy, który zdecydowanym tonem udziela nagany upierdliwemu pijaczkowi. Po polsku mogło brzmieć to mniej więcej tak:
– Ty nicponiu! Albo się uciszysz, albo za chwilę wyrzucę cię za drzwi w samym środku tego pustkowia. Mielisz tym zapitym ozorem i straszysz tych niewinnych turystów, a przecież oni przyjeżdżają, aby wydawać tutaj swoje dolary. Wstydź się, nicponiu!
Pijaczkowi wyraźnie robi się wstyd. „Ajm sori, ajm sori” – krzyczy i wyciąga rękę. Nóż sam się otwiera w kieszeni pomimo, iż podajemy sobie ręce na znak pojednania. Gestem pokazuję mu, aby poszedł spać. Skinieniem głowy dziękuję chłopakowi w czapce, który sprowokował interwencję drągala. Z ulgą wypuszczamy powietrze i gdzie możemy, tam układamy głowy do snu. Nasza podróż trwa jeszcze jakieś osiem godzin, które zdają się być nieskończonością. Chociaż po tym incydencie i przez potworne warunki na drodze trudno porównać nasze trwanie w letargu do snu. W międzyczasie jeszcze zdążymy zmienić koło w tym rozklekotanym autobusie marki PAZ (rus. ПАЗ – Па́вловский авто́бусный заво́д) wyprodukowanym w Rosji radzieckiej. Tak jak wiele innych poprzednich podróży ta też kiedyś wreszcie dobiega końca.
Także z tej serii
– Dzień 1: Płonące Klify – Gobi 4×4
– Dzień 2: Śpiewające Wydmy – Gobi 4×4
– Dzień 3: Yolyn Am – Gobi 4×4
Poczytaj więcej na blogu o całej wyprawie Azja Express.