Przez pewien czas chodziło mi po głowie, czy warto pisać o niepowodzeniach, tym bardziej o wypadkach wspinaczkowych? Przecież ta traktowana marginalnie dyscyplina i tak przez wielu jest utożsamiana z głupotą oraz bezmyślnym narażaniem zdrowia i życia. Zwłaszcza po serii dramatycznych wydarzeń takich jak wypadek na Kazbeku w 2013 roku, gdzie zginęło trzech młodych studentów z Polski lub wypadek wspinających się Polaka i Irańczyka na Elbrusie odczuwa się, że margines akceptacji społecznej nerwowo się kurczy. Nie chcę tutaj nawet przywoływać tragicznych wypadków w niedalekiej przeszłości z udziałem Polaków w Karakorum czy Himalajach.

Postanowiłem jednak napisać o swoich doświadczeniach, gdyż sam niedawno zostałem poszkodowany podczas wspinaczki w lodzie. To zdarzenie pozwoliło mi spojrzeć na szeroko pojęte górołażenie z innej perspektywy. Powoli wracając do zdrowia w domowych pieleszach mam trochę czasu i sił, żeby zebrać wszystkie myśli, które chodzą mi głowie od kilku dni w jedną spójną wypowiedź.

Stanowisko sprawdzone, dziaby przymocowane, wszystko gotowe do wspinaczki. Poniżej jest kilka metrów dobrze wylanego lodu. Wpinam się do przyrządu, sprawdzam, czy się automatycznie blokuje i jestem gotowy do opuszczenia. Zaczynam schodzić w dół jednocześnie starając się napiąć linę. Okazuje się jednak, że lina nie chce się napiąć i wręcz przeciwnie, swobodnie przechodzi przez przyrząd. Coraz szybciej i szybciej pod ciężarem mojego ciała, które w ułamku sekundy traci jakikolwiek punk podparcia. „Blokuj!” – to jedyne co udaje mi się niepewnie wykrzyknąć tuż przed całkowitą utratą równowagi i swobodnym lotem.

Tak wszystko szybko po sobie następuje, że nie jestem nawet w stanie zarejestrować, co się wokół dzieje. Otwieram oczy i widzę przed sobą solidnie zabite dziaby w lód. Trochę mnie uwiera kask, więc go zdejmuję. Słyszę z góry wołanie mojego partnera wspinaczkowego, który mówi, że moje przebudzenie jest najszczęśliwszym momentem jego życia. Ok, czyli straciłem przytomność. Rozglądam się dookoła i widzę kilka metrów pode mną rozlaną plamę krwi na lodzie, tuż powyżej ślady raków w lodzie. Nie mam pojęcia, jak udało mi się podejść te kilka metrów do góry oraz w jaki sposób te dziaby są wbite w lód. Nie zraża mnie to wszystko i decyduję się na powrót na górę. Szybko się jednak okazuje, że prawa kostka odmawia posłuszeństwa, a w głowie mam wszechogarniający szum.

– Pomoc już jest w drodze – słyszę wołanie z góry.
– Co się stało? Jak do tego doszło? – zadaję głośno pytanie jednocześnie starając przypomnieć sobie choć odrobinę.

Po krótszej lub dłuższej chwili nadlatuje śmigłowiec. Sam nie wiem, całkowicie straciłem poczucie czasu. Na szczęście wygląda na to, że jestem w jednym kawałku i łatwo mnie przetransportować. Po wciągnięciu na pokład, ku mojemu zdziwieniu, jestem w stanie sam zdjąć raki i ułożyć się wygodnie na posłaniu. Nadal jestem tak podekscytowany zaistniałą sytuacją, że nawet nie przeszkadza mi intensywny szum w głowie i warkot silnika.

Lądujemy. Jestem poproszony, żeby wyjść ze środka, chyba dam radę. Na szczęście zaraz obok odnajduje się wózek, którym jestem przetransportowany do środka. Na środku dużego pomieszczenia znajduje się łóżko na kółkach a dookoła dużo ludzi, którzy czekają tutaj na mnie. Doktorzy, pielęgniarki, trudno to wszystko ogarnąć.
– Czy możesz się położyć? – słyszę głos z bliżej nieokreślonego kierunku i zaraz potem – Czy możesz zdjąć buty?
No tak, te buty nie są normalnie sznurowane i do tego mają jeszcze botek. Sam bym pewnie nie wiedział, jak się do nich zabrać, jeżeli widziałbym je pierwszy raz w życiu. Ostatkiem sił, lekko podpierając się o łóżko, zdejmuję ciężkie buty. Pomimo ogólnego zmęczenia jeszcze zastanawiam się, gdzie je położyć, żeby nie przeszkadzały innym. Niewiarygodne…

Śmigłowiec szybko zabiera mnie z miejsca wypadku (fot. Mohsen Anvaari).
Nie we wszystkich miejscach na ziemi można liczyć na błyskawiczny ratunek helikopterem (fot. Mohsen Anvaari).

Gramolę się jakoś na łóżko i wreszcie czuję jak opanowuje mnie ogólne rozluźnienie. Wreszcie mogę się zrelaksować i trochę odpocząć. Półświadomy leżę sobie i nieszczególnie się przejmuję tym, co dzieje się dookoła. Ktoś mi zdejmuje spodnie, gdzieś mnie wiozą, ktoś mi przykleja sondy do rejestrowania akcji serca na klatce piersiowej i brzuchu, jeszcze inna osoba pobiera mi krew, jeszcze ktoś inny karze dotykać palcem nosa.

Po chwili słyszę, że zaraz pani pielęgniarka wbije mi wenflon. Cóż mam poradzić, ma ładne niebieskie oczy, więc przytakuję z lekkim uśmiechem na twarzy.
– Zaraz włożymy Ci palec w dupę – słyszę od młodego lekarza. Hmmm… to już robi się coraz mniej przyjemne. Co mam począć, na to też wyraziłem milcząco zgodę. Na szczęście niebieskie oczy pielęgniarki nadal tutaj są i jakoś pozwalają zapomnieć o tych wszystkich zabiegach. Jeszcze sprawdzenie reakcji na intensywne światło i jestem gotowy na zdjęcie chusty z głowy.

Zrobił się tam konkretny zakrzep, więc delikatne ręce pielęgniarki musiały się tutaj trochę pomęczyć. „Jak to możliwe, że pomimo kasku mam jakąś bolącą ranę na głowie” – myślę do siebie i powoli zamykam oczy. Zaraz po proktologu przychodzi nowy doktor i obserwuje ultrasonografem, co mam w środku. Przynajmniej teraz jestem na 100% pewien, że nie ma tam we mnie ukrytego od lat brata bliźniaka.

Całkiem spore ożywienie zrobiło się w moim pokoju, kiedy okazało się, że jestem z Polski. Jakże miło jestem zaskoczony, kiedy dwie pielęgniarki zaczynają do mnie mówić po polsku i nawet jedna pani doktor przyszła z daleka, żeby tylko spytać po polsku, jak się mam. Zrobiło mi się miło i lekko się nawet zadomowiłem tutaj. Po krótkiej rozmowie przyznaję się, że mam jeszcze dzisiaj samolot powrotny.
– Nic nie obiecuję, ale zobaczymy, co da się zrobić – oznajmia młody lekarz jednocześnie zerkając na zegar ścienny.
Już wiem, że nie jest ze mną aż tak źle. Musiał to być szczęśliwy lot na cztery raki.

W oczekiwaniu na tomografię komputerową pielęgniarki przemywają mi rany na głowie.
– Bla, bla, bla… 8 centymetrów – mówią do siebie po norwesku.
No tak, bez szycia się nie obejdzie. Badanie głowy jest w innej części szpitala, więc mam okazję przejrzeć się w lustrze jadąc windą w górę. „Dobrze, że moja Pati mnie takiego nie widzi” – myślę sobie powoli odzyskując poczucie humoru. Potem jeszcze mam prześwietloną nieszczęśnie poobijaną kostkę i okazuje się, że pomimo upadku z 8 metrów jestem w jednym kawałku i nie raz jeszcze żona będzie mieć ze mnie pożytek.

Na koniec zostaje jeszcze zaszycie pokaźnej rany na głowie, ale już nie będę wdawał się w szczegóły mojej agonii i nieskutecznych prób miejscowego znieczulenia. Jeszcze tego samego dnia wracam do domu i dopiero nazajutrz w pełni orientuję się, gdzie jestem poraniony i poobijany.

Co prawda kask jest do wymiany, ale głowę ma się tylko jedną.

Idąc teraz po rozum do głowy muszę podkreślić, że musimy bardzo dobrze znać naszego partnera do wspinaczki. W wielu przypadkach o wypadku decydują drobne rzeczy, dlatego kluczowe jest wspólne zrozumienie, które może pomóc w przewidywaniu własnych ruchów oraz potencjalnego niebezpieczeństwa. Od tego też zależy czas reakcji w mniej lub bardziej krytycznych momentach takich jak odpadnięcie, utrata kontaktu wzrokowego, itp.

Przywołując wspomnienia z samego wypadku trudno tak naprawdę powiedzieć, co się wydarzyło. Wydaje się, że śmierć na skutek upadku z dużej wysokości, która dość często ma miejsce w górach, nie jest tak naprawdę bolesna. Rzeczy dzieją się tak szybko, że nie jesteśmy nawet w stanie tego zarejestrować. Pamiętam tylko, jak krzyknąłem tuż przed lotem i później dopiero kiedy odzyskałem świadomość po jednej lub dwóch minutach. Było to trochę, jak wrócenie na nowo do życia, bo wszystko co wcześniej, zdarzyło jakby w innej rzeczywistości.