Na pustyni, jaka by to nie była, czas płynie bardzo leniwie. Zanika poczucie czasu i przestrzeni, ponieważ brak jest jakiegokolwiek punktu odniesienia. Jedynym wyznacznikiem upływu czasu jest zmiana położenia i długości cienia, jaki rzucają tu i ówdzie chaotycznie rozrzucone kamienie. Co jakiś czas obok naszego dywanika rozłożonego w cieniu UAZa przebiegnie jaszczurka. Z oddali da się słyszeć nawoływanie ptaków. Dźwięk bez większych przeszkód przeszywa puste aż po horyzont przestrzenie.

Nikt się nie spodziewa, że jeszcze dzisiaj wieczorem spadną ulewne jak na pustynne realia deszcze i zaleją te tereny dając nadzieję na przetrwanie przez nadchodzące tygodnie.

Droga przez pustynię

Tego dnia wita nas piękny poranek. Jest wcześnie i piasek zdaje się jeszcze tak bardzo nie parzyć w stopy, kiedy ruszamy w dalszą drogę. Przed nami do pokonania wiele kilometrów po spalonej słońcem pustyni. Monotonny warkot silnika i stukanie zawieszenia idealnie dopełniają odczucie bezkresu jednostajnego krajobrazu. Pustynia Gobi potrafi zmieniać się z kilometra na kilometr. W przeważającej części składa się ona ze żwiru lub pokryta jest drobnymi kamieniami z rzadka porośniętymi wątłą sucholubną roślinnością. W miejscu gdzie podłoże jest bardziej luźne dostrzegamy bujnie rozrośnięte krzewy saksauł (mong. заг мод) i małe drzewka, w cieniu których swoje norki wykopały szczekuszki (mong. оготоно) – drobne gryzonie z długimi ogonami, przypominające skoczki pustynne. Gdzie indziej napotykamy rozlane mokradła, z bujną trawą, na której wypasają się stada koni i kóz. W innym miejscu, gdzie teren staje się wyraźnie górzysty, roślinności brak zupełnie a ziemia wygląda, jakby była pokryta żużlem. Nie tylko rodzaj pokrywy terenu ale też i sama rzeźba jest bardzo zróżnicowana. Wydawałoby się, że nasz łazik sprosta tym przeszkodom terenu, a jednak…

Złamana ośka

Będąc jeszcze w trudnym górzystym terenie, jakieś 30 kilometrów od wydm, które majaczą już na horyzoncie, słyszymy nagle zgrzyt, metaliczny stukot i momentalnie podłoga pod nami zaczyna falować, aż nogi podskakują do góry. W jednej chwili cały samochód wypełnia się kurzem i zarzuca nas silnie na bok. Kierowca momentalnie traci panowanie nad kierownicą, a samochód w ułamku sekundy obraca nami w środku o 180 stopni przy pełnej prędkości, co powoduje wzniesienie pustynnego pyłu. Kiedy auto z jękiem staje a tumany kurzu opadają, wyskakujemy we trójkę z samochodu, a naszym oczom ukazuje się wyrwane koło i wygięta oś. Dambee, jak na typowego Azjatę przystało emocji raczej nie okazuje, jednak teraz stoi z załamanymi rękami szepcąc coś żałośnie pod nosem. Po wstępnym oględzinach szkody wyjmuje kartkę i zaczyna coś na niej skrupulatnie i pośpiesznie spisywać. Najpewniej testament – mówię z lekko zgorzkniałą miną i sugeruje nam to samo.
Jakoś będzie… wody mamy jeszcze na kilka dni.

Nie wygląda to najlepiej i raczej już dzisiaj nigdzie nie pojedziemy. Rozsiadamy się na dywanie rozłożonym na ziemi oraz popijamy gorycz i zwątpienie przestudzoną już lekko herbatą. Pomimo iż co chwila jakiś wisielczy żart ciśnie się na usta, żadne z nas nie odważy się skomentować zaistniałej sytuacji. Sami nie wiemy, jak długo nam tu zostanie czekać. Kilka dłuższych chwil później na szczęście nadjeżdżają 3 auta po brzegi wypchane turystami. Na znak Dambee samochody zatrzymują się. Jak widać, jest pełne zrozumienie wśród kierowców na pustyni i pomoc drugiemu człowiekowi przychodzi w naturalny sposób. Inaczej by nie przetrwał w tak surowych warunkach. Gdyby nie uprzejmość tych kierowców zostałyby po nas suche szkielety.

Dzielny mechanik samochodowy

W trzech osobnych autach zostajemy przewiezieni do celu naszej podróży znajdującego się niespełna pół godziny jazdy od miejsca zdarzenia. Mnie zdarzyło się jechać z grupą głośnych i uhahanych Koreańczyków, natomiast Pati trafiła na parę Niemców w sędziwym wieku, którzy nie ograniczali się z uszczypliwymi żartami. Być może jeden niestosowny żart więcej i dziadzia dostałby z plaskacza po facjacie. Na miejscu na szczęście czeka na nas przytulnie, jak na warunki pustynne, urządzony ger. Wszystkie troski i zmęczenie momentalnie odchodzą, po ułożeniu zaprzątanej zmartwieniami głowy na wygodnym posłaniu. Na miejscu dowiadujemy się, że nasz kierowca wraca do auta, aby je zreperować i najpóźniej do jutra rana samochód będzie gotowy.

Sytuacja nie jest jeszcze beznadziejna, myślimy, bo do miejsca gdzie jesteśmy z Dalanzadgad dzieli nas zaledwie dzień drogi, więc jest czas by wezwać dodatkowy samochód. Szczerze mówiąc oboje wątpimy, czy tak poważną usterkę da się naprawić na pustkowiu. Tutaj nie ma domów, ludzi co dopiero mówić o dobrze wyposażonym w narzędzia i części zapasowe warsztacie samochodowym. Zasięgu brak, ani pomoc drogowa, ani szwagier czy brat nie zaholują do najbliższego warsztatu, który może być oddalony o dziesiątku lub nawet setki kilometrów stąd. Wszelkie jednak troski oddajemy na barki Dambee i sami staramy się nacieszyć nowym miejscem.

Pati nie zraża się niuansami w relacjach międzyludzkich i demonstracyjnie wręcz robi dobrze kózce środkowym palcem.

Śpiewające wydmy

Skoro jesteśmy u stóp wydmy, czemu by nie skorzystać i nie wybrać się na spacer. Zabieram ze sobą aparat i idę się na kilkugodzinny marsz po wydmach, podczas gdy Pati zostaje zgięta w pół w jurcie i odchorowuje upalną pogodę doświadczając lekkich objawów udaru cieplnego. Jest już zupełnie ciemno, kiedy po lekkim odpoczynku wychodzi na dwór by zażyć świeżego powietrza. Siada leniwie na progu i rozkoszuje się chłodnym wieczornym powietrzem. W tym właśnie momencie niepewnym krokiem zbliża się do niej mała, kudłata kózka. Pati widzi jak niezdarnie próbuje podrapać się w miejsce skąd wyrastają jej rogi, więc wyciąga nieśmiało ręce by jej nieco ulżyć. Gdy tylko przestaje, kózka zbliża się jeszcze bardziej i lekko szturcha drobnym kopytkiem prosząc o więcej. Od tej pory kreuje się w naszych głowach plan posiadania takiej rezolutnej kózki w naszym obejściu.

Tymczasem ja zmagam się na wydmach z silnym wiatrem, który co i raz podrywa masy piasku i ciska je prosto w oczy zmęczonych trudem podejścia śmiałków. Podejście to jest bardzo męczące i łatwo daje się zauważyć, że Koreańczycy zaczynają zdecydowanie odstawać. Zapierające dech w piersiach widoki całkowicie rekompensują wyczerpujący wysiłek. Największą przyjemnością jest zejście, kiedy człowiek czuje się lekki niczym jastrząb szybujący w powietrzu. Zmęczone nogi same kroczą do przodu, a osypujący się pod stopami piasek wydaje wszechogarniający świst. Szum, który jest śpiewem pustyni i który mnie kojarzy się z nalotem bombowym niemieckich samolotów Luftwaffe na płonącą w zgliszczach Warszawę. To są właśnie śpiewające wydmy.

Po kilkunastu minutach na podwórze przed jurtami zajeżdża Toyota – cały w piachu i zupełnie spocony wyskakuję z pojazdu. Tak, wydma to nie plaża. Można się tam spocić i zasapać do granic wytrzymałości. Podczas gdy Pati przełamywała pierwsze lody w relacjach damsko-kozich, ja na górze spotkałem turystę Mongoła, z którym pomimo wszelkich barier językowych nawiązałem dobre relacje. Zademonstrował mi, co to naprawdę znaczy śpiewająca wydma i pokazał skrót przez mokradła do naszego noclegu. Miłym gestem z jego strony była też przejażdżka samochodem terenowym. Tutaj jednak muszę zdecydowanie podkreślić, że nic nie jest w stanie dorównać doznaniom, które zapewnił nam UAZ, który bez jakiegokolwiek uprzedzenia zdecydował się na dynamiczny zwrot przez prawą flankę w terenie górzystym oraz urwanie koła.

Po kilku godzinach wędrowania prosty prysznic z małego cebrzyka na środku pustyni okazuje się największą przyjemnością na zakończenie dnia. Zupełnie to nie przeszkadza, nawet jeżeli woda jest wzięta ze zbiornika, w którym kąpią się wszystkie zwierzęta z okolicy. Szczególnie po zmroku, kiedy trudno jest ocenić poziom czystości wody.

Wstęgi mięsa koziego powiewają rozpostarte na sznurze niczym pocięte skrawki materiału. W ten właśnie sposób na pustyni konserwuje się mięso.

Przytulną jurtę wypełnia tylko światło świecy. Na dworzu jest już zupełnie ciemno, kiedy rozlega się pukanie do maleńkich, wymalowanych w ludowe wzory drzwi. Gospodyni geru przynosi kolację – talerz wypełniony buzami (mong. буузы), potrawą którą znamy w podobnej formie z Syberii jako pozy (rus. позы, манты). Są to sakiewki z ciasta przypominającego pierogi, wypełnione w środku suszonym, lecz ugotowanym mięsem kozy. Ciepło powoli wypełnia nasze posklejane z głodu żołądki. Senność przychodzi nagle i po dniu pełnym wrażeń układamy się do łóżek. Ze snu wybudza nas przejmujący chłód. Trzeba wiedzieć, że na pustyni Gobi roczne opady deszczu to około 150 mm. I te 150 mm spada właśnie tej jednej nocy. Strużki deszczu spływają na podłogę i kołdry przez otwór w dachu jurty.

Znów w trasie

Poranek wita nas rześkim i odświeżonym po deszczu powietrzem. Dookoła słychać tylko parskanie wielbłądów i beczenie kóz. Około dziewiątej pojawia się mężczyzna, który za pośrednictwem tłumacza przekazuje nam dobre wieści. Nasz samochód jest już w drodze. Faktycznie, mija niespełna pół godziny, kiedy tuż przed nasza jurtą pan Dembee zatrzymuje swojego dżipa. Z uśmiechem pozdrawia nas, ale jego oczy zdradzają zmęczenie, które wymalowało na nim całonocne zmaganie z zepsutym układem napędowym.

Zarówno Mongoł jaki i pies z niedowierzaniem obserwują powstały wręcz z martwych samochód. Czyżby szamańska moc była tu wykorzystana?

Szybko zjadamy śniadanie i wspinamy się na wydmę. Dzięki nocnym opadom piasek nie osypuje się tak łatwo, co czyni wspinaczkę znacznie lżejszą, choć nie tak lekką jak spacer po wydmach w Łebie. Mokre wydmy niestety już dzisiaj nie śpiewają dla nas przeciągłym niski tonem pieśni o pustyni, nomadach i wietrze z zachodu. Wydma jest bardzo stroma i wysoka, za to widok z niej imponujący. Po jednej stronie ciągną się małe, paraboidalne wydmy; po drugiej w dole błyskają oczka wodne i mokradła z brodzącymi w trawie zwierzętami.

Schodzimy na dół i wsiadamy do dżipa. Tego dnia dystans do pokonania niewielki, ale w ciężkim terenie. Pięć godzin jazdy po wyboistym bezdrożu i będziemy na miejscu. Z niepokojem wsłuchujemy się w każdy szczęk pod kołami, każde skrzypnięcie podwozia. Wzywamy świętego Krzysztofa i inne buddyjskie bóstwa, aby miały nasz pojazd w swojej opiece. I mają… bo jeszcze tego samego dnia docieramy na kolejny nocleg.

Na zakończenie warto dodać, że wbrew pozorom nie tak wcale trudno naprawić roztrzaskane podwozie na środku pustyni. Sprawa jeszcze prościej wygląda w przypadku radzieckiego UAZa, ponieważ, lekko ubarwiając historię, części do tego wiekowego samochodu można znaleźć porozrzucane prawie wokół każdej jurty. Ku naszemu zdziwieniu najbliższy warsztat samochodowy znajduje się w odległości niespełna 30 kilometrów od miejsca naszego wypadku. Nie jest to oczywiście warsztat samochodowy w europejskim wyobrażeniu. Jest to jedna jurta, w której mieszka mechanik wraz z rodziną i bezokim psem, który w gorący dzień od niechcenia podgryza wielbłądzią gicz oraz jedna mała szopa, w której mechanik w niemalże w magiczny sposób wskrzesza na wpół żywe maszyny. Jedynym charakterystycznym akcentem wskazującym na warsztat samochodowy jest traktor stojący na tym pustkowiu tuż obok. Nie jest to typowy element krajobrazu, ponieważ na pustyni nie prowadzi się praktycznie żadnej działalności rolniczej i takowy traktor służy właśnie do holowania uszkodzonych pojazdów po tych wyboistych bezdrożach.

Noooo… średnio to widzę.

Informacje praktyczne

Dostęp do wody

Jurty na środku pustyni są znacznie oddalone od głównych szlaków komunikacyjnych. Nie możemy tutaj liczyć na takie wygody jak dostęp do ciepłego prysznica czy nawet bieżącej wody. Woda jest zazwyczaj zbierana z okolicznych mokradeł i nie zawsze jest krystalicznie czysta. W podróż na pustynię warto zebrać ze sobą około 2,5 litra wody pitnej na dzień, jeżeli nie zamierzamy pokonywać pieszo dużych dystansów.

Jedzenie

Na pustyni sklepy są ulokowane tylko w większych osadach, więc warto zaopatrzyć się zawczasu w potrzebne produkty. W typowym mongolskim sklepie spożywczym znajdziemy bardzo dużo polskich produktów takich jak raczki, kukułki, suszone owoce, krówki i wiele przepysznych przetworów w słoikach. Nocując w jurtach z dala od cywilizacji zawsze możemy liczyć na jeden gorący posiłek wieczorową porą od gospodarzy w cenie 3000-5000 MNT. Zazwyczaj jest to albo gotowany ryż z ziemniakami i suszonym kozim mięsem lub pyzy (mong. буузы) również z kozim mięsem. Możemy też poprosić o kilka łyków pysznego airagu (mong. айраг), który jest zrobiony z końskiego lub wielbłądziego mleka. Na pewno nie będzie rozcieńczany, jak to zazwyczaj ma miejsce w przypadku towaru sprzedawanego na miejskich bazarkach lub przy drodze.

Zwierzęta już od pradawnych czasów nierozerwalnie towarzyszyły ludziom w życiu na pustyni.

Zakwaterowanie

Typowym miejscem noclegowym na pustyni jest jurta (mong. гэр), która od wielu pokoleń mongolskich nomadów jest z powodzeniem używana. Zdecydowanie warto sprawdzić, w jakich warunkach mieszka się na pustyni. Typowy nocleg w jurcie kosztuje około 7000 MNT. Możliwe też jest rozbicie namiotu w dowolnym miejscu bez jakichkolwiek konsekwencji finansowych.

Jurty są idealnym rozwiązaniem na pustyni, ponieważ za dnia doskonale izolują od zewsząd otaczającego skwaru. W nocy zaś chronią przed ziąbem i przenikającym wiatrem. Jako warstwa izolacyjna służy filc wykonany z sierści owiec lub kóz. Zdecydowanie lepiej trafić na owczy filc, ponieważ nie ma tak intensywnej woni. Dla zabicia zapachu stosowane są różne zioła takie jak przykładowo bylica (mong. шарилж) spotykane dookoła na pustyni. Wentylacja też jest idealnie rozwiązana. Na czubku dachu znajduje się otwór, który jest przykryty płachtą w zależności od wymaganego przepływu powietrza. Dodatkową cyrkulację powietrza zapewnia możliwość uniesienia dolnej części ściany jurty tuż przy podłożu. Idealne rozwiązanie, które zostało udoskonalane przez pokolenia nomadów.

Także z tej serii

Poczytaj więcej na blogu o całej wyprawie Azja Express.