Wyobraź sobie miejsce, gdzie natura jest szczególnie nieprzychylna człowiekowi. Gdzie bezkresne pustkowia rozpościerają się aż po horyzont. Gdzie niestrudzony jastrząb wypatruje najmniejszy nawet ruch czujnej piki (Ochotona, gryzoń). Taka właśnie jest pustynia Gobi (mong. Говь, Govi). Jest to mieszanka rozległych stepów z lekko zwiędłą trawą, wysuszonych łańcuchów górskich i masywnych wydm z żółciutkim piaskiem otoczonych zewsząd mokradłami.
Autobusem na Gobi
Na mały, lekko zapyziały dworzec autobusowy Bayanzurgh docieramy miejskim autobusem. Do odjazdu jeszcze dwie godziny. Wnętrze lekko cuchnie toaletą udostępnianą pasażerom za drobną opłatę. Widać, że podróżujący udają się stąd do odległych zakątków Mongolii. Kilka starszych osób nosi tradycyjny strój złożony z płaszcza i szarfy – del. To kubrak zapinany na małe okrągłe i pięknie zdobione guziki na skos z boku, pod pachą.
Żeby dostać się na pustynię Gobi musimy przejechać ponad 500 km na południowy-zachód od Ułan Bator. Przemieszczamy się starym rozklekotanym autobusem, zupełnie nieprzystosowanym do dalekobieżnych podróży. Pojazd ten jednak doskonale nadaje się na surowe warunki stepowe, gdzie asfaltowa droga zamienia się w rozjeżdżone koleiny. Siedzenia nie posiadają zagłówków, więc wkrótce zasypiamy na podłodze, między siedzeniami, na upchanych tobołkach, które ze stolicy muszą dotrzeć do najbardziej odległych zakątków kraju.
Podróż trwa ponad 10 godzin. Jest jeszcze ciemno, kiedy wysiadamy z autobusu. Miasto śpi, a my orzeźwieni chłodem poranka drepczemy główną aleją przedzieloną pasmem zieleni, który stanowi park miejski – jedyną roślinność w całym mieście. Bramy do parku strzegą kolorowe dinozaury w drapieżnych pozach. Motyw tego wymarłego gada przewija się w zdobnictwie sklepów i przypomina, że to właśnie niedaleko Dalanzadgad odkryto pierwsze szczątki dinozaurów.
Wrota pustyni Gobi
Dalanzadgad to stolica ajmagu i wrota do pustyni. Samo miasto nie jest przychylne turystom. Brak tutaj jakiejkolwiek informacji turystycznej, a w najlepszym hotelu obsługa niewiele potrafi powiedzieć po angielsku czy też po rosyjsku. Niestrudzeni jednak tym surowym miejscem poszukujemy kierowcy, który swoim terenowym samochodem zabierze nas wgłąb tego niegościnnego obszaru.
Nie jest łatwo znaleźć o tak wczesnej porze kogoś, kto może nam pomóc. W końcu trafiamy do motelu/noclegowni, w którym jedna z dyżurujących pracownic postanawia nam pomóc. Przerywając nakładanie makijażu kobieta wyjmuje z torebki pękaty notes i wodząc palcem po rzędach znaków i cyfr szepcze coś do siebie. Wstukuje numer i po kilku nieudanych próbach połączenia podaje mi słuchawkę, w której łamanych angielskim odzywa się męski głos. To był pan Dambee.
Zobaczyliśmy ją z daleka i od razu zgodnie uznaliśmy, że to fajna maszyna. Jakby to dzisiaj powiedzieli – „vintage”. Zielone, masywne auto marki UAZ, model 469, zbliżało się w naszym kierunku wzbijając kłęby kurzu. Staliśmy pod budynkiem hotelu, powoli tracąc nadzieję, że ktoś z Dalanzadgad zabierze nas na pustynię. Auto zatrzymało się. Wysiadł z niego niski, starszy, opalony mężczyzna o jasnym, łagodnym spojrzeniu. Pan Dambee, z którym jeszcze kwadrans wcześniej umówiłam się na spotkanie, uśmiecha się w powitalnym geście, co rzadko przytrafia się Mongołom, po czym z żółtej saszetki w chińskie napisy wyjmuje mapę i szczegółowo omawia trasę.
Dość skrupulatnie wylicza koszty swoich usług, na które zgodnie przystajemy. Szybkie sprawunki w supermarkecie, zakup biletu powrotnego do UB, oraz wizyta w bankomacie i jesteśmy z powrotem u drzwiczek zielonego UAZa. Wśród naszych zakupów znajduje się 5 l wody, draże Korsarz oraz wekowane warzywa polskiego producenta! Na marginesie trzeba dodać, że polskie produkty spożywcze cieszą się w Mongolii ogromną popularnością. Z wielkim zaskoczeniem znajdujemy je również tu, w miasteczku na krańcu świata.
W mongolskiej jurcie
Dambee, który jest już starszym panem musi jeszcze załatwić kilka drobiazgów. Najpierw zaprasza nas do swojej jurty na drobny poczęstunek. Mieszka na obrzeżach Dalanzadgad w jurtach wraz z całą swoją trzypokoleniową rodziną. Na małym ogrodzonym zewsząd podwórku stoją trzy jurty i jest jeszcze miejsce na jedną więcej, której wstępny zarys kreśli się na wolnym placyku między dwoma jurtami. Dodatkowo w rogu gospodarstwa stoi mała szopa; jest też miejsce parkingowe dla łazika i motoru. Tak wygląda typowe mongolskie gospodarstwo.
W chłodnym wnętrzu jurty pijemy słoną herbatę z mlekiem podaną w miseczkach i zagryzamy pajdą chleba z margaryną. Pomimo skromnych warunków panujących w jurcie (mong. ger, гэр) jest tutaj czysto i przytulnie. Promieniście odchodzące belki na suficie są barwnie pomalowane. Na ścianach porozwieszano kolorowe kilimy, które przykrywają szary filc izolujący wnętrze geru od gorąca i zimna. Jest też telewizor i szafka z oszkloną witryną, a w niej mnóstwo zdjęć pamiątkowych. Pod sufitem na sznurku jak bielizna suszy się mięso. Dojadamy śniadanie i poznajemy córkę pana Dambee, oraz jego wnuczkę. Jeszcze tylko wspólne zdjęcie przed jurtą i ruszamy w podróż.
Mały, zielony UAZ mknie przez pustynię, której krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Gęste trawy wabią do siebie stada półdzikich koni. Suche zarośla to dom dla jaszczurek i pająków. Tu życie stawia sobie niewielkie wymagania. Rośliny wykorzystują wodę w optymalny sposób. Gęste zarośla przedziwnych drzew to efekt doskonałego przystosowania roślin do niegościnnych warunków, jakie panują na Gobi. Korzenie roślin sięgają nawet do 100 m wgłąb ziemi.
Płonące klify na Gobi
Pierwszy postój na naszej trasie trasie to Płonące Klify (ang. Flaming Cliffs, Bain-Dzuk, mong. Баянзаг). Swoją nazwę zawdzięczają intensywnej pomarańczowej barwie skały budującej tę formę terenu, która szczególnie uwydatnia się się w promieniach zachodzącego słońca. Auta zatrzymują się na krawędzi urwiska, gdzie w rządku ustawione są stoiska z pamiątkami, napojami i lodami. Jest już późne popołudnie kiedy przemierzamy to malownicze miejsce wzdłuż i wszerz, jednak słońce praży niemiłosiernie. Miejsce to jest dość popularne wśród turystów, w szczególności o zachodzie słońca, kiedy klify przybierają jeszcze bardziej intensywną barwę. Wysuszoną i spękaną ziemię porastają z rzadka wątłe rośliny, które kwitną tu tylko na chwilę. To właśnie w tym miejscu na pustyni Gobi odnaleziono szczątki dinozaurów.
Gorąca herbata najlepiej gasi pragnienie; wie o tym pan Dambee, który po naszym powrocie ze spaceru po Płonących Klifach parzy mocny, czarny napar. Wyciąga dwie dodatkowe miseczki i po chwili cała nasza trójka raczy się gorącym napojem. Wspólna herbatka staje się naszym rytuałem podczas całej podróży po Gobi. Dambee najpierw starannie montuje radziecką kuchenkę gazową. Jego ruchy są powolne i precyzyjne. Potem ze skórzanego plecaka wyciąga aluminiowy kociołek i sklejoną plastykową warząchew. Zagotowuje wodę i z blaszanej puszki wysypuje susz herbaciany. Do herbaty podaje borcog (mong. боорцог).
Warto poświęcić akapit tym osobliwym ciasteczkom. Są to tradycyjne mongolskie przysmaki, które dzięki zbitej masie oraz smażeniu na głębokim tłuszczu mogą przetrwać bardzo długo w niezmienionej postaci. Same w sobie są bardzo twarde i smakują podobnie jak nasze racuchy lub pączki. Dopiero po nasączeniu w mongolskiej herbacie jesteśmy w stanie w pełni docenić ich walory smakowe. Są idealnym smakołykiem dla dużych i małych nomadów przemierzających rozległe tereny pustynne.
Zajadamy się borcogami i popijamy stygnącą herbatę. Otwarta maska auta rzuca dodatkowy cień, w którym kryjemy się polegując na rozłożonym przez Dambee dywaniku. Dywanik przedstawia łódkę kołyszącą się na morzu – obrazek mocno kontrastujący z otaczającą nasz rzeczywistością. Słońce parzy niemiłosiernie i w pył wypala roztaczający się przed naszymi oczami krajobraz. Niczym nieograniczony bezkres pustyni Gobi odsłania swoje uroki. Pomimo gorąca i pyłu w nozdrzach nasycamy się tą chwilą jak najdłużej.
Niespełna pół godziny później docieramy na pierwszy nocleg. Namiot stawiamy tuż pod klifami, skąd rozpościera się wspaniały widok na pomalowane zachodzącym słońcem ogniste ściany klifu. Słońce, mimo iż chyli się ku zachodowi, jeszcze długo nie daje za wygraną. W oddali przechadza się stado wielbłądów i kóz, które wiedzione przez niewidzialnego pasterza podążają do swoich gospodarstw przed nocą. W końcu i my udajemy się na spoczynek. Zasypiamy zmęczeni po całonocnej podróży do Dalanzadgad i z ulgą witamy nocne chłody pustyni wsłuchując się w gwiżdżący między skałami wiatr, którzy nabiera na intensywności szczególnie nocą. A może to duchy z legendy, którą później opowie nam Sarah?
Ciekawostki o pustyni Gobi
Według lokalnych wierzeń Bain-Dzuk wiąże się z tajemniczą legendą. Jest to miejsce, gdzie nie trudno odczuć obecność duchów, które nie zawsze lubią, gdy zakłóca się ich spokój. Krąży wiele historii o tym miejscu. Opowiadają o tajemniczym zniknięciu czy też niewyjaśnionej śmierci. Jedną z najgłośniejszych historii, która wyjaśniła się współcześnie, jest związana z powstaniem filmu mongolskiej produkcji Gobi Apple (mong. Говийн Алим). Akcja filmu toczy się właśnie na pustyni Gobi w okolicach Płonących Klifów i opowiada o płomiennym uczuciu dwojga ludzi na pustyni. Nic by dziwnego w tym wszystkim nie było, gdyby nie śmierć w tajemniczych okolicznościach całej ekipy z planu filmowego jeszcze przed premierą filmu.
Według zeznań kierowcy, który jako jedyny przeżył, na pustyni po zakończeniu zdjęć do filmu miało miejsce tajemnicze zdarzenie. Przemierzając pustynię aktorzy oraz filmowcy poczuli się bardzo spragnieni. Na szczęście przed ich oczami ukazała się jurta, gdzie postanowili poprosić o chociaż łyk gorącej herbaty. Przed gerem siedziała tylko sama stara kobieta, która uwarzyła gorący napar z ziół dla spragnionych przybyszów. Wszyscy napili się do syta i pojechali w dalszą drogę. Jak się potem okazało, owa jurta nigdy nie stała w tym miejscu i nikt nie słyszał o tej starej kobiecie. Do dziś nie wiadomo, czy był to tylko miraż, czy był to duch szamana pilnującego tego uważanego przez lokalnych świętego miejsca. Na pewno będąc tam na nocleg uważajmy, do której jurty wchodzimy.
Informacje praktyczne
Jak się dostać do Dalanzadgad?
Autobusy do Dalanzadgad odjeżdżają z Ułan Bator dwa razy dziennie – o 8 i 16. W bilety należy wyposażyć się dzień wcześniej, bo liczba miejsc jest ograniczona. Busy są niewielkie – pomieszczą maksymalnie 30 turystów. Bilety można nabyć przy dworcu kolejowym, w budynku po lewej od wejścia głównego, na pierwszym piętrze; albo też dostępne są na dworcu autobusowym Bayanzurgh Awtowagzal. Cena biletu to 27500 MNT. Dobrze jest wykupić bilet z wyprzedzeniem, bo są sprzedawane z miejscówkami, a zainteresowanie jest duże. Autobus jedzie ponad 12 godzin i ma około 4 postojów. Trzeba pamiętać, że droga do Dalanzadgad częściowo jest drogą nieutwardzoną co znacznie zmniejsza komfort jazdy.
Drugą opcją są busy (rosyjskie UAZy), które odjeżdżają z Narantul Market (Black Market). Busy odjeżdżają w momencie gdy całe wypełnią się pasażerami, więc nie ma ściśle określonego rozkładu jazdy.
Opcja dla wygodnickich (nie sprawdzaliśmy) – istnieje też połączenie lotnicze między UB a Dalanzadgad, jednak loty odbywają się kilka razy w tygodniu i nie należą do najtańszych. Oczywiście rezerwację należy zrobić zawczasu. Istnieje też możliwość wykupienia wycieczki po pustyni Gobi już z UB. Jest to opcja bardzo komercyjna, której nie powstydziłby się niemiecki emerytowany turysta. Cena za dzień to około 70-150 USD na dzień za samochód w zależności od marki.
Powrót do UB
Wycieczki po Gobi
Bardzo często wycieczki takie organizują, lub pomagają zorganizować właściciele hosteli. Auta terenowe wyjeżdżają wówczas z U1B, nie z Dalanzadgad. Organizacja wypadu na pustynię poprzez hostel ma tę zaletę, że łatwiej skompletować ekipę współpasażerów, zmniejszając przez to koszty. Po pustyni jeżdżą dwa, trzy typy aut. Mini busy UAZ są popularnym środkiem transportu nie tylko między UB i Dalanzadgad. Mniejsza wersja radzieckiego reliktu motoryzacji to auta terenowe, które pomieszczą maksymalnie 3 – 4 pasażerów. Dla bardziej wymagających turystów znajdzie się klimatyzowana Toyota Land Cruiser.
Ostatecznie wypad na pustynię można zorganizować samemu, już na miejscu w Dalanzadgad – tak jak my. O kontakt do kierowców najlepiej pytać w hotelach. Niestety mieszkańcy Dalanzadgad słabo posługują się obcymi językami. Mamy niebywałe szczęście, że nasz kierowca porozumiewa się w języku angielskim w stopniu komunikatywnym.
Także z tej serii
– Dzień 1: Płonące Klify – Gobi 4×4
– Dzień 2: Śpiewające Wydmy – Gobi 4×4
– Dzień 3: Yolyn Am – Gobi 4×4
Poczytaj więcej na blogu o całej wyprawie Azja Express.