Droga przez granicę rosyjsko-mongolską nie jest prosta. Bilety na pociąg transsyberyjski bezpośrednio z Irkucka do Ułan Bator wykupiono z miesięcznym wyprzedzeniem. Kończyły się pomysły, opcje i co ważniejsze, termin ważności rosyjskiej wizy też się kończył. Na szczęście w naszej podróży pozwoliliśmy sobie na spory margines działań spontanicznych. Takie właśnie były nasze pierwsze dwie doby w kraju potomków Czengis-chana.

Odcinek podróży z Nauszek (ros. Наушки) do Ułan Bator (mong. Улаанбаатар) stał pod wielkim znakiem zapytania. Jeszcze w Irkucku dowiadujemy się, że na ten pociąg zostały już tylko 4 miejsca w wagonie kupiejnym (cztery miejsca sypialne), ale kasy międzynarodowe zamknięto nam tuż przed nosem, więc zostaliśmy bez biletów. Zaczynamy wątpić, czy w Nauszkach uda nam się je kupić – to ostatnia rosyjska stacja na naszej trasie do stolicy Mongolii. To ostatni przyczółek cywilizacji.  Przyklejeni do wielkiej turkusowej sofy w poczekalni z przejęciem i trwogą rozważamy każdy z możliwych wariantów przedostania się za granicę mongolską. Problem polega na tym, że termin rosyjskiej wizy upływa następnego dnia. Za wszelką cenę chcemy uniknąć nieprzyjemnych konsekwencji związanych z nielegalnym przedłużeniem pobytu w Rosji, gdzie zamiast przytulnego hoteliku czekałby na nas areszt, albo gigantyczny mandat (5 tys. USD).

W pociągu relacji Irkuck – Nauszki poznajemy cztery francuskie dziewczyny, które tak jak my kierują się do Ułan Bator. Snujemy razem przypuszczenia, że w Nauszkach podstawiony będzie lokalny pociąg do stolicy Mongolii, albo przynajmniej do Suche Bator (mong. Сүхбаатар) – miasta na granicy z Rosją. Stamtąd jest już wiele pociągów do Ułan Bator. Na kilka godzin przed przyjazdem do Nauszek przysiada się do nas młoda Mongołka Aljona, która w milczeniu przysłuchuje się naszym rozmowom.

Aljona nie potrafi mówić po angielsku, ale śmiało oferuje pomoc. Po rosyjsku omawiamy warianty podróży do Ułan Bator. Aljona twierdzi, że z Nauszek do Ułan Bator wyjeżdża tylko jednowagonowy skład – jest to ten sam wagon, w którym są już tylko 4 wolne miejsca i to ten jeden wagon przekroczy granicę rosyjsko-mongolską, aby w Susze Bator dołączyć do pełnego składu. Aljona sugeruje złapanie busa z Nauszek do granicy obsługującej ruch samochodowy – do miejscowości Kiachta (ros. Кяхта). Nalega, że trzeba się spieszyć, bo miejsc w busie jest niewiele, a chętnych dużo. Obiecuje pomóc i jeszcze w korytarzu pociągu gotowi do wyjścia obmyślamy taktykę przejęcia busa. Wszystko dzieje się szybko, niczym w filmie akcji. 

Aljona zostawia nas na peronie ze stertą bagaży i z dzieckiem pod pachą biegnie na parking przed stację kolejową. Zgrabnie wpycha się między ludzi i wykrzykuje coś machając wachlarzem naszych paszportów i gotówki. W mgnieniu oka zostajemy upchnięci na tylne siedzenia busa. Odjeżdżamy zostawiając za sobą tuman kurzu i grupę spóźnialskich z grymasem niezadowolenia na twarzy. Z Kiachty łapiemy dwie taksówki, które dowożą nas do granicy rosyjsko-mongolskiej. Teraz najtrudniejsza część.  Znajdujemy prywatnych kierowców, którzy przewiozą nas przez granicę. Nie można pokonać jej pieszo. Nas dwoje przechwytuje mongolska rodzina, która prawdopodobnie wraca właśnie z zakupów w Rosji. 

W busiku wypełnionym butelkami oleju, workami ciastek, ryżu, makaronu i mąki podróżuje małżeństwo z dwójką małych dzieci i seniorką rodu.  Na granicy koczujemy około 2 godzin. Jest gorąco i towarzyszy nam lekka ekscytacja – jak to na granicy. Nie wiem dlaczego ten moment zawsze wywołuje we mnie niepokój. Wszak niczego nie przemycam, wizy posiadam.  Dzieciaki niecierpliwie wędrują po ciasnym wnętrzu auta i przeciskają się między tobołkami zakupów. Staruszka spokojnie drzemie na swoim miejscu, a jej przeorana zmarszczkami twarz wyraża nieopisany i nieuzasadniony w takim momencie błogostan. Uwagę przykuwają wielkie złote kolczyki dyndające z jej zwiotczałych uszu. Kobieta za kierownicą nieustannie załatwia coś przez telefon. Kolorowymi tipsami wciska guziki telefonu i jednocześnie prowadzi auto wolno sunące w kolejce do kontroli granicznej. Brokatowe napisy lśnią na jej kolorowym lekko przyciasnym t-shircie. Jest gorąco, potwornie gorąco i sucho.

W wielu miejscach da się posłyszeć informację, że przejście przez granicę odbywa się dość sprawnie, szybko i bez większych problemów ze strony celników. Trzeba jednak dodać, że po stronie rosyjskiej losowo wybrane samochody są poddawane szczegółowej kontroli w obecności wyszkolonych psów, co też ma miejsce w przypadku auta wiozącego nasze francuskie koleżanki, które nagle ni stąd ni zowąd znikają w czeluściach posterunku granicznego. Po stronie mongolskiej zaś nasze paszporty są sprawdzane trzykrotnie, a bagaż szczegółowo prześwietlany. Co prawda celnik nie wykazuje większego zainteresowania tym, co pokazuje się na monitorze, jednak procedury to procedury! Twarz pokerzysty i zachowanie stoickiego spokoju to podstawa przy tego typu kontrolach, nawet jeśli twoje krocze właśnie obwąchuje służbowo owczarek niemiecki.

W końcu nasze auto rusza i tak dojeżdżamy do Altanbulag (rus. Алтанбулаг), pierwszego miasteczka mongolskiego na naszej trasie. Już na miejscu obstępują nas cinkciarze i kierowcy. Drobni przedsiębiorcy to trzon lokalnego biznesu. Wyposażeni w pękate torby handlują walutą, organizują przewóz, załatwiają jakieś sprawy. Mongołowie są twardymi negocjatorami. Stanowczość i bezwzględność jest tu kluczem do sukcesu. Łukasz stoi na zakurzonym poboczu i w otoczeniu biznesmenów dokonuje walutowych transkacji. Pod nogami plącze się czarne psisko. Ganiamy się beztrosko z synkiem Aljony dookoła samochodów, kiedy dziewczyna omawia detale podróży z kierowcami. Jest około piątej po południu kiedy załatwia nam transport do Ułan Bator i w ten sposób do miasta dojedziemy jeszcze tego samego dnia, podczas gdy pociąg z Nauszek wyruszy dopiero o 18:10 i będzie miał jeszcze kilkugodzinny postój w Susze Bator.

Od początku naszej krótkiej znajomości z Mongołką zachodzimy w głowę, dlaczego tak bardzo chce nam pomóc. Dziewczyna w końcu zdradza nam swoje ambicje podróży do Europy; zwłaszcza Francja wydaje się być kuszącą destynacją. Wymieniamy się kontaktami, pozujemy do wspólnej fotki i żegnamy Aljonę w Susze Bator, tak jakbyśmy byli dobrymi przyjaciółmi.

Mijamy bezkresne stepy i stada koni. Pasterze przeganiają stada kóz. Konie galopują beztroskie i wolne po zalanych półmrokiem łąkach, ciągnących się po sam horyzont. Czasami wzdłuż drogi mijamy też galopujących jeźdźców, przepędzających stada. Przepiękny to widok, nawet dla tych, którzy do koni czują umiarkowaną sympatię. Trzeba wiedzieć, że w tym trzymilionowym kraju na jednego mieszkańca przypada jeden wierzchowiec, dlatego Mongolia nazywana jest końskim (k)rajem.

Styl jazdy naszego mongolskiego kierowcy, tak jak i innych uczestników ruchu drogowego, jest unikatowy na skalę światową. Uczyć się mogą od nich nawet Hindusi, słynący z zamiłowania do nadużywania sygnałów dźwiękowych, syren alarmowych, klaksonu i własnego gardła. W Mongolii kierowcy posługują się światłami drogowymi. Sytuacja wygląda mniej więcej tak: jedziemy oświetlając wyboistą drogę światłami długimi. W momencie, gdy z naprzeciwka dostrzeżemy auto, którego światła (też drogowe) zaczynają nas oślepiać, dajemy sygnał migania, prosząc drugiego kierowcę o włączenie świateł mijania. Z perspektywy pasażera wygląda to jak pojedynek na światła – który kierowca dłużej wytrzyma porażającą o czy strugę światła, który wymięknie pierwszy i mignie do nadjeżdżającego z naprzeciwka auta.

Do U1B dojeżdżamy około 22, ale mimo tak późnej pory panują tu gigantyczne korki. Nasz zniecierpliwiony kierowca zatrzymuje auto na poboczu ruchliwej ulicy i oznajmia, że to koniec trasy. – Macie tu dookoła mnóstwo hoteli, coś znajdziecie – rzuca przez ramię.

Niezłomne Francuski wyciągają przewodnik Lonely Planet i przekonują kierowcę, aby zawiózł nas do hostelu. Będą załatwiać nocleg na żywioł. My przyjeżdżamy dzień wcześniej niż planowaliśmy a w hostelu, gdzie od jutra przyjdzie nam nocować nie ma już miejsc, więc dołączamy do poszukiwań. Po dwóch (!) godzinach błądzenia po centrum Ułan Bator w poszukiwaniach hostelu, który najwyraźniej rozpłynął się w powietrzu, wysiadamy z busa i zostawiamy zdezorientowanego kierowcę bogatszego o nasze … tugriki. Ruszamy na poszukiwania noclegu, uporczywie dobijając się do klatek schodowych w blokach z wielkiej płyty.

Podniszczone wnętrza i ponure, skąpane w mroku nocy podwórka nie wskazują raczej, że w pobliżu znajdziemy hostel. Będąc w Mongolii trzeba jednak wyzbyć się wszelkich oczekiwań i przyzwyczajeń nabytych w Europie. Hostele mieszczą się tutaj w małych mieszkankach, w postsowieckich blokowiskach, gdzie turystów upycha się w miniaturowych pokoikach, albo na łóżkach piętrowych. Jest po 24, więc właścicielka pierwszego hostelu otwiera nam drzwi w szlafroku i prostym zdaniem odprawia nas z kwitkiem „no booking, no sleeping”. Na pożegnanie dodaje, że w sezonie miejsca w hostelach są już dawno wykupione aż do końca sierpnia. Sytuacja powtarza się w kolejnych dwóch miejscach, aż w końcu w trzecim hostelu dziewczęta znajdują nocleg na podłodze.

Drzwi otwiera nam sucha, drobna i energiczna Mongołka. Płynną angielszczyzną objaśnia, gdzie możemy się ulokować. Dziewczyny znikają w jednym z pokojów, będą spać na podłodze, a my zostajemy z domniemaną gospodynią po środku ciasnej, zagraconej kuchni. W zlewie piętrzą się góry niepozmywanych naczyń, a wytarty obrus w kwiaty zdobi chwiejący się na boki stół. Ktoś wstawia pranie, mimo że dochodzi druga w nocy. Wnętrze nie zachęca do dłuższego pobytu, nawet po tak męczącym dniu.

Zrezygnowani, wyczerpani podróżą i nieco podirytowani nocną tułaczką postanawiamy znaleźć zwykły hotel, bo nie mamy ochoty spać na podłodze w kuchni, która o ósmej wypełni się głodnymi backpackersami. Zarzucamy plecaki na plecy i omawiając plan kierujemy się w stronę wyjścia, kiedy nagle za plecami słyszymy łamaną polszczyznę. „Wy jesteszcze sz Spolsky!” – wykrzykuje mała, szczupła Mongołka, która otworzyła nam drzwi, dlatego z początku mylnie wzięliśmy ją za właścicielkę przybytku. Sara też nocuje w kuchni, już trzeci dzień. Okazuje się, że przez 2 lata uczyła języka angielskiego na Uniwersytecie Warszawskim. Z językiem polskim radzi sobie doskonale, tylko czasem wplata angielskie słowa.

Zasypiam zmęczona, kiedy Łukasz żywo dyskutuje z Sarą o tym, co dzieje się w Polsce; o polityce, o show biznesie, polskiej kinematografii i kulturze. Sara zadaje dużo pytań o nasz kraj, bo ma do niego ogromny sentyment. Pamięta seriale „Czterech Pancernych” i „Daleko od szosy”, bo mongolska telewizja emitowała je kiedyś. Musiały chyba wówczas ukazywać rzeczywistość tak odległą, jak dla nas filmy o zasiedlaniu Marsa. Bo Mongolia to naprawdę inny świat. Sara nuci polskie piosenki i bardzo dobrze zna Warszawę. Mówi, że Polska to jest jej druga ojczyzna.  Wspomina też swoich studentów, z którymi do dzisiaj pozostaje w kontakcie.

Rano budzi nas hałas grzechoczących garów. Ta jak przypuszczałam, to głodni backpackersi buszują między zlewem a lodówką, grzebią w workach z jedzeniem, szeleszczą torbami. Niezadowolona Sara wdaje się w słowną potyczkę z Włochem o wyglądzie zjaranego lumpa, który do serca wziął sobie backpackerskie standardy wyglądu: długie nieumyte włosy, czapka, wymięty podkoszulek i wypchane na kolanach spodnie dresowe, klapki (więcej o backpackersach przeczytacie w relacji z podróży po Nowej Zelandii – Backpackersi w Greymouth). Sara nie przebiera w słowach, ostro przekrzykując dwukrotnie od niej młodszego chłopaka. Szybko zwijamy manatki i zbieramy się do naszego hostelu, gdzie czeka na nas niewielki ale przytulny pokoik. Trzeba podkreślić raz jeszcze, że hostele w U1B znacznie odbiegają standardem od tych europejskich. Często znajdują się w prywatnych mieszkaniach, w zbudowanych na sowiecką modłę blokowiskach, gdzie na klatkach schodowych roztaczają się niepokojące zapachy szamba i kociego moczu. Jest jednak w tym coś urokliwego, jak zauważa Łukasz. Miejski folklor, można by powiedzieć. Kolorowo pasy wymalowane na schodach jakby prowadzą nas pod drzwi naszego hostelu. Wreszcie się wyśpimy!