Wcześniej już pisaliśmy o wyprawie na Islandię. W tym czasie kraj ten zrobił na mnie niesamowite wrażenie i dlatego już wtedy zrodził się pomysł, który dojrzewał przez lata, o ponownym powrocie. Wspinaczka na Islandii. Nie sposób było w tak krótkim czasie zobaczyć całe piękno przyrody i nacieszyć się zjawiskowymi widokami, także ten pierwszy haust islandzkiego powietrza tylko wzmożył apatyt na przygody.

Punkt zaczepienia – Skaftáfell

Kiedy przyjechałem tutaj podczas mojej pierwszej podróży po Islandii, panował nieprzyjemny półmrok. Ciężkie chmury przewalały się nad Skaftáfell, zimny wiatr dmuchał od strony lodowca Vatnajökull niosąc ze sobą arktyczne powietrze, a krople deszczu atakowały ze wszystkich stron czubek mojego nosa wystający spod kaptura. Nie przez przypadek mówi się, że Islandia jest jedynym miejscem na ziemi, gdzie deszcz pada do góry. Ze względu na kiepskie warunki pogodowe nie zostałem na długo i postanowiłem sobie jeszcze tu powrócić.

Tym razem cel był ściśle określony. Skaftafell… i wszystko jasne. W tym miejscu jedyne co nas mogło spotkać to ostra wspinaczka w lodzie i ciężki trekking po lodowcu. Byliśmy na to przygotowani, gdyż cała wyprawa została skrzętnie opracowana. Dopiero co zaostrzone dziaby i raki ochoczo dźwięczały przytroczone do plecaka przypominając, że swoje już przeleżały podczas długiej podróży samolotem i autobusem.

Skaftafell w sezonie i poza sezonem to dwa odmienne światy. Doskonale pamiętam, kiedy będąc wcześniej na kampingu w środku lata mieliśmy problemy za znalezieniem odrobiny miejsca, żeby przyrządzić posiłek i pożywić się w spokoju kontemplując naturę. Tym razem nie było nikogo prócz nas na calusieńkim polu namiotowym. Co prawda temperatura na dworzu była na tyle niska, że po kilku nocach jednogłośnie przenieśliśmy leże z namiotu do łazienki a kuchnię z otwartego poddasza do pralni. Można powiedzieć, że pralnia stała się swoistą ostoją. Oczywiście na taki luksus można sobie pozwolić wyłącznie poza sezonem.

Wspinaczka na Islandii – Svínafellsjökull

Wspinaczka na Islandii
Wspinaczka na Islandii.

Jeden ze strażników parku w dyskusji wspomniał, że i tutaj daje się zauważyć działanie efektu cieplarnianego. Aktualnie lodowiec Svínafellsjökull jest tak pocięty szczelinami, że nikt odważyłby się zjechać na nartach z położonych ponad stoków Öræfajökull, gdzie w przeszłości niejednokrotnie miało to miejsce.

Svínafellsjökull jest jednym wielu w obrębie Parku Narodowego Vatnajökull, jednakże jest on najłatwiej dostępny. Dlatego też w sezonie nie trudno zauważyć grupki turystów podążających za przewodnikiem i przemierzających wszerz i wzdłuż połacie lodowca. Jest to dość lukratywny biznes, więc musieliśmy się wykazać sprytem rysia i mistrzostwem w negocjacjach, żeby uzyskać przydatne informacje do samodzielnego działania w terenie. Na naszą korzyść działało też to, że ruch turystyczny w kwietniu jest ograniczony i przewodnicy dysponując czasem okazywali się bardzo wylewni.

Na eksplorację lodowca przeznaczyliśmy kilka dni. Żadna ciekawsza szczelina lodowcowa czy wypłukana przez topniejący lód grota nie mogły nam umknąć. Zaowocowało to przyjemną wspinaczką w lodzie o różnych trudnościach. Niewiarygodne było to, że nawet to samo miejsce każdego dnia i o innej porze odkrywało coraz to nowe uroki. W środku dnia w pełnym słońcu lód był miękki jak masło, żeby pod wieczór przeistoczyć się w twardą masę, która stanowiła nie lada wyzwanie dla obolałych stóp.

Wyśmienita pogoda nie opuszczała nas, a zróżnicowane formy lodowcowe dostarczały coraz to nowszych atrakcji. Po kilku dniach tak się zadomowiliśmy na lodowcu, że znaliśmy każdy najmniejszy nawet zakątek. Doskonale wiedzieliśmy co kryło się za tym czy tamtym serakiem. Znajomość w terenie opanowaliśmy to tego stopnia, że zaczęliśmy oprowadzać po Svínafellsjökull grupy bakpakersów w podzięce za podwózkę lub miło spędzony czas. Nie praktykowaliśmy jednak tego zbyt często, żeby nie nadwątlić stosunków dyplomatycznych z przewodnikami 🙂

Dziaba jest przedłużeniem ręki.

Aktywny wulkan – Öræfajökull

Nie przez przypadek wybraliśmy koniec zimy. Lodowiec w tym czasie jeszcze nie zionął szerokimi szczelinami lodowcowymi bez dna, a dzień był już wystarczająco długi. Miał to być też swego rodzaju sprawdzeniem, czy byliśmy przygotowani do działania w warunkach zimowych. Naszym celem był wulkan Öræfajökull, który jest najwyższym szczytem na Islandii (jego najwyższy punkt nosi nazwę Hvannadalshnúkur) oraz największym czynnym wulkanem na wyspie. Przyjmuje się również, że jest częścią największego w Europie pod względem kubatury lodowca Vatnajökull. Wybór wydawał się oczywisty.

Sam wulkan leży na obrzeżach największego lodowca. Powoduje to, że zarówno zimne arktyczne powietrze napływające z centralnej części lodowca jak i ogrzane przez Prąd Zatokowy masy powietrza silnie wpływają na kształtowanie się pogody. Ze względu na zmienną pogodę i wszędobylski lodowiec nie należy bagatelizować tego miejsca i być przygotowanym na wszystko.

Pierwszy biwak postanowiliśmy rozbić na opuszczonej farmie Sandfell, która znajduje się u podnóża góry. Wśród lokalnej społeczności krąży przekonanie, że właściciele farmy wyprowadzili się w obawie przed widmem nasilającej się turystyki, której zarzewiem była wybudowana w pobliżu droga numer 1.  Kiedy wstaliśmy z samego rana cała okolica spowita była śniegiem. Nieopodal rosnące stare drzewo stanowiło jedyne urozmaicenie w tym zimowym krajobrazie. Po rozgrzewającej herbacie jedyne co nam pozostało to piąć się do góry.

Od samego początku wędrówka nie była łatwa, gdyż na stokach materiał piroklastyczny sukcesywnie osuwał się nam spod buta. Na każde dwa kroki do góry jeden krok zsuwaliśmy się w dół. Podejście na Öræfajökull od strony Sandfell jest uważane za najbezpieczniejsze z możliwych, ponieważ prowadzi po skale i na lodowiec dopiero wchodzi się tuż pod samym kraterem. Jeden z przewodników górskich w Skaftafell powiedział nam, że wędrując po lodowcu na pewno nieraz wpadniemy w szczelinę lodowcową, więc chcieliśmy liczbę wpadnięć zredukować do minimum.

Wędrówka po skale wzdłuż grani jest dość przyjemna i bez większych trudności. Dużą zaletą jest też łatwa orientacja w terenie. Problemy z orientacją w terenie mogą się dopiero pojawić na lodowcu i szczególnie przy zejściu przy słabej widoczności. W takich warunkach trudno jest znaleźć wejście z powrotem na grań. Na lodowcu zdarzały się zaginięcia i nawet wypadki śmiertelne, więc nie należy bagatelizować sprawy. Przewodnik górski polecił nam zapisać koordynaty punktu orientacyjnego w przypadku potrzeby użycia system nawigacji satelitarnej. Na nieszczęście nie mieliśmy takiego urządzenia na stanie, co później doprowadziło do stresującej sytuacji, do czego zaraz wrócę.

Mieliśmy problem z oceną kiedy kończy się skała, a kiedy zaczyna lodowiec. Cały teren pokryty był świeżym śniegiem i tylko gdzieniegdzie na czarna masa wulkaniczna odznaczała się na tle białego krajobrazu. Bo obu stronach w dole widać było pod białą płachtą śniegu miejscami spękany błękitny lodowiec. Na ścianach w trudno dostępnych miejscach dało się zauważyć dobrze wylane lodospady. „Takie ładne, a nikt tam się pewnie nigdy nie wspinał” – mówiliśmy do siebie. Przed nami wyłaniał się biały masyw lodowca i gdzieś tam w górze krater Öræfajökull, a za plecami cała Islandia.

Po kilku godzinach mozolnego gramolenia się pod górę dotarliśmy do lodowca. Przez cały czas krążyły nam pogłowie słowa przewodnika, że na pewno o tej porze wpadniemy w niejedną szczelinę lodowcową. Po świeżych opadach śniegu naprawdę trudno było rozpoznać, gdzie się zaczyna lodowiec i potem też śledzić układ szczelin. Byliśmy czujni na każdym korku jak chrabąszcz, jak gajowy czy niczym surykatka zwiadowca. Cóż z tego, skoro i tak za słowami przewodnika z dołu co i raz wpadaliśmy w mniejszą lub większą szczelinę. Nie miało to różnicy, czy szło się pierwszym, czy też drugim. Szczeliny były bezlitosne. Na szczęście zakończyło się bez większych przygód. 

Po wyjściu na powierzchnię krateru odczuliśmy ulgę. Dobrze było postawić stopę na twardym śniegu, który nawet przez chwilę, żeby się nie osunąć pod ciężarem ciała. Jednakże dzień zbliżał się ku końcowi i coraz wyraźniej dawało się odczuć gwałtownie spadającą temperaturę. Zapowiadała się mroźna noc. Po przemaszerowaniu przez cały prawie krater rozbiliśmy namiot w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Śnieg przyjemnie skrzypiał pod nogami podczas, gdy mróz nieprzyjemnie zamrażał wydzieliny z nosa i parę wodną na brodzie.

Schowaliśmy się czym prędzej do namiotu, żeby rozgrzać wychłodzone ciało i rozmasować przemrożone palce. Niestety w namiocie wcale nie było cieplej. Rozpoczął się mozolny proces gotowania wody. Po raz pierwszy maszynka Prymusa nie zdawała egzaminu i zagotowanie wody zajęło nam ponad godzinę. W takich okolicznościach działaliśmy jak sprawnie naoliwiona maszyna mając tylko jeden cel – napić się gorącej herbaty z tabletką musującą i nalewką wiśniową. Pamiętam ten niepowtarzalny smak herbaty przesiąkniętej dymem łapczywie popijanej z okopconego garnka. W takich momentach nic na świecie się nie liczy, tylko ten jeden łyk ciepłej herbaty.

Na zewnątrz dudniło, zmęczenie dawało się we znaki, a mimowolne skurcze mięśni nóg były naprawdę uciążliwe. Zasypiałem z nadzieją, że jutro będzie lampa i temperatura o kilka stopni wyższa. Kiedy w nocy temperatura w namiocie drastycznie spadła, obudziłem się w konwulsjach. Organizm automatycznie bronił się przed wyziębieniem. Co tu wiele gadać, miotało mną jak szatan. Wiedziałem już wtedy, że super lekki śpiwór Małacha o optymalnych parametrach termicznych -6 stopni nie był wystarczający. Za sprawą przenikliwego wiatru z północy temperatura tej nocy spadła do około -20 stopni Celsjusza. Z pewnością zakup lepszego śpiwora będzie kolejną inwestycją.

Następnego dnia prognoza zupełnie się nie sprawdziła. Zamiast ciepłego słoneczka i przejrzystego powietrza przywitała nas zadymka. Trudno było określić dokładnie z której strony padał śnieg i gdzie była linia horyzontu. W końcu znajdowaliśmy się gdzieś pośrodku krateru największego aktywnego wulkanu na Islandii, którego pokryta lodowcem kaldera liczy sobie 4-5 kilometrów średnicy. Wszystko zlewało się w jeden mleczny krajobraz bez jakiegokolwiek punktu odniesienia. To lekko niekorzystnie wpłynęło na morale grupy.

W tym przypadku, jak nam się wydawało, krótki spacerek na Hvannadalshnúkur nie miał najmniejszego sensu. Nie wiedzieliśmy, gdzie tak naprawdę się ten nunatak się znajdował. Padła decyzja o szybkim odwrocie po jeszcze lekko widocznych na białej powierzchni krateru śladach. Miało być pięknie, a wyszło jak zawsze. Ślady po krótkiej chwili ponownie zasypał śnieg, widoczność była trochę większa niż na wyciągnięcie ręki, wszelkie próby nawigacji przy pomocy kompasu zawiodły i morale w grupie spadły. No to kibel… dosłownie i w przenośni.

Po godzinie błądzenia w kraterze wulkanu zaniechaliśmy wszelkich prób powrotu i ponownie rozbiliśmy namiot. Obkopaliśmy się należycie i zamelinowaliśmy w namiocie. Dla urozmaicenia czasu co 15 minut na przemian wychodziliśmy z namiotu na ziąb, żeby sprawdzić widoczność. Ku naszemu szczęściu po około 2 godzinach lekko się przejaśniło i w oddali wyłoniła się sylwetka leżącego po drugiej stronie krateru nunataka Rótarfjallshnúkur. Teraz i bez dobrej mapy, kompasu oraz nawigacji mogliśmy wrócić do cywilizacji.

Pod koniec wyprawy czułem niepokojące mrowienie lekko odmrożonych czubków palców oraz syndromy stopy okopowej za każdym razem, kiedy zdjąłem buty. Z drugiej jednak strony czułem wewnętrzny spokój i satysfakcję. Jest coś takiego ukrytego w tej skale i tym lodzie co stanowi źródło niezapomnianych wręcz metafizycznych doznań.

Gorące źródła – Seljavallalaug

Islandia to nie tylko, jakby wskazywała nazwa, same lodowce. To także gorące źródła, które przyniosły ulgę zmęczonym mięśniom i pozwoliły zapomnieć o stopach w stanie połowicznego rozkładu. Podróżując autostopem zasłyszeliśmy opowieści o pierwszym (zbudowany w 1923 roku) basenie geotermalnym na Islandii, który znajduje się gdzieś w głębi jednej z górskich dolin w okolicy Vík. Mowa tutaj o Seljavellir, do którego prowadzi wąska ścieżka od końca drogi 242. Dyskusje o kobietach, górach, duperelach oraz istocie tego świata (kolejność przypadkowa) pozwoliły nam zregenerować umysł, podczas gdy strumień ciepłej wody ogrzewający wymęczone stawy zregenerował ciało.

Jak podróżować po Islandii?

Transport

Na wyspę można bezpośrednio dostać się z kilku lotnisk w krajach skandynawskich. Z pewnością połączenie z Kopenhagi jest godne polecenia, ponieważ z odpowiednim wyprzedzeniem można naprawdę znaleźć dobrą okazję. Wynika to z faktu, że drzewiej Islandia była związana unią personalną z Danią i do dzisiaj relacje są zażyłe, co przejawia się wzmożoną aktywnością w korytarzu powietrznym łączącym stolice obydwu krajów. Cena biletu w obie strony oscyluje o okolicach 1000PLN. Pomimo, iż sieć dróg na Islandii jest ograniczona, a część nieprzejezdna poza sezonem, istnieje kilka sprawdzonych przeze mnie środków transportu na lądzie.
Auto

Najwygodniejszym rozwiązaniem z pewnością jest wynajęcie samochodu. Trzeba się liczyć jednak z wydatkiem rzędu około 50EUR za dzień. Istnieją też wypożyczalnie starszych i wyeksploatowanych samochodów, gdzie ceny są odpowiednio niższe.

Komunikacja zbiorowa

Innym, równie sprawdzonym sposobem jest transport publiczny. Nawet poza sezonem całe południowe wybrzeże możemy przejechać klimatyzowanym autobusem z darmowym dostępem do Internetu. Podróż jest z przesiadkami i trwa odpowiednio dłużej, ale wydaje mi się, że cena około 15000ISK nie jest (jak na Islandię) wygórowana. Więcej informacji można znaleźć na www.straeto.is.

Autostop

Istnieje jeszcze jeden, mniej konwencjonalny, sposób transportu. Mowa tutaj o łapaniu stopa. Wielokrotnie byłem zniechęcany nawet przez znajomych z Islandii do praktykowania tego niepewnego środka transportu. Okazało się jednak, że nawet poza sezonem (a może przede wszystkim poza sezonem) złapanie okazji nie graniczyło z cudem. Oczywiście trzeba się liczyć z tym, że w niektórych miejscach poza sezonem samochód może się pojawić raz na pół godziny i czasem czekanie nawet po kilka godzin nie jest rzadkością.

Kiedy

Istnieje zauważalna różnica w nasileniu turystycznym w sezonie i poza sezonem. Strażnik Parku Narodowego Vatnajökull kiedyś przytoczył mi ciekawe statystyki. Otóż w roku 2012 w centrum turystycznym w Skaftafell w miesiącu kwietniu było 7800 zwiedzających, natomiast w środku sezonu w sierpni ta liczba wzrosła do astronomicznej wartości 95000.
Wszystko zależy od preferencji. Z pewnością w sezonie wszelkie atrakcje turystyczne będą bardziej dostępne. Poza sezonem łatwiej będzie nawiązać kontakt z lokalną społecznością i targować ceny.

Bezpieczeństwo

Dla własnego bezpieczeństwa wszelkie wyprawy w tereny potencjalnie niebezpieczne należy zgłosić na www.safetravel.is. Oferują oni darmową pomoc w przypadku nieplanowanych kłopotów na lodowcu, w górach czy na bezdrożach. Numer telefonu 112 może okazać ostatnią deską ratunku.

Pogoda

Z pogodą na Islandii to różnie bywa. Najlepiej jest ją sprawdzić na kilka minut przed planowanym przedsięwzięciem, gdyż na skuteczność długoterminowej prognozy nie ma co liczyć. Oficjalna strona www.vedur.is jest jednym z bardziej rzetelnych informacji o pogodzie na wyspie.

Język

Pomimo, iż język islandzki wywodzi się od języka pierwszych norweskich osadników, jest aktualnie niezrozumiały przez mieszkańców krajów skandynawskich. Nie trzeba się tym tak bardzo przejmować, ponieważ język angielski jest popularny w każdym zakątku wyspy.

Nocleg

Z noclegiem nie ma najmniejszego kłopotu. Na całej wyspie jest mnóstwo równomiernie ulokowanych miejsc biwakowych ze wszystkimi dodatkami do życia potrzebnymi. Istnieje też możliwość znalezienia pokoi noclegowych na farmach, co może być ciekawym rozwiązaniem. Spanie „na dziko” jest jak najbardziej możliwe. Warto jednak się upewnić, czy oby na pewno nikomu to nie przeszkadza.

Dla zmęczonego podróżnika każde miejsce może okazać się idealne do spania.

Zobacz także