Czy jest takie miejsce w Europie, gdzie nawet zimą gorący piasek może przypiec nam stopy? Może się okazać, że w dobie małego zlodowacenia, o którym krzyczą po ostatnich majowych opadach śniegu tabloidy, już coraz mniej będzie takich miejsc. Jedno z nich z pewnością pozostanie i mam tutaj na myśli Teneryfę. Choć geograficznie leży w północnej Afryce, jest integralną częścią Hiszpanii i Unii Europejskiej. Błądząc w dzieciństwie palcem po globusie zawsze byłem zaintrygowany małymi wysepkami gdzieś na środku oceanu. „Ciekawe co tam może być?” – myślałem sobie. Teraz już wiem i pozwólcie, że dzień po dniu Wam o tym opowiem. A zaczęło się tak…
Spis treści
Dzień 1 - Señor José i jego hacjenda
Na wyspę przylecieliśmy w środku nocy. Zmęczeni, ale jednocześnie podekscytowani odebraliśmy auto z wypożyczalni i ruszyliśmy w kierunku Güímar – niedużej miejscowości położonej na wschodnim wybrzeżu Teneryfy. Gdyby nie fakt, że właściciel hancjendy czekał na nas przy drodze wylotowej, najprawdopodobniej zgubilibyśmy się na pierwszym zakręcie. Güímar położone jest na zboczach doliny o tej samej nazwie, toteż uliczki są kręte i wąskie tak, że mieści się na nich tylko jedno auto. Aby ostrzec kierowcę nadjeżdżającego z naprzeciwka, należy zatrąbić albo nocą mrugnąć długimi światłami.
Señor José – niewysoki, pomarszczony jegomość w kapeluszu, powitał nas serdecznie, choć jego gościnność momentami wprawiała nas w zakłopotanie. Po pierwsze – nasz gospodarz nie mówił po angielsku, a my nie mówiliśmy po hiszpańsku; po drugie – mieliśmy za sobą ponad 12 godzinną podróż i jedyne o czym marzyliśmy to złożyć nasze zmęczone głowy na poduszkach staroświeckiego łoża z baldachimem, które wymownie kusiło z pięterka hacjendy.
Señor José w przeciwieństwie do nas tryskał energią. Skakał po stromych schodach i pokazywał dom. Był to nieduży, piętrowy budynek usytuowany na zboczu, w sam raz dla pary. Na dole kuchnia z pomieszczeniem jadalnym, na górze sypialnia, patio i łazienka w przyklejonej przybudówce. Na dachu zaś kolektor słoneczny i taras z meblami ogrodowymi. Wyborne miejsce na tygodniowy pobyt dla kogoś, kto pragnie uniknąć hotelowego zgiełku i jednocześnie zaznać odrobiny wygody. Sielski wystrój domu tworzył unikatową atmosferę i współgrał z otoczeniem. Wokół kilku sąsiadujących ze sobą hacjend ciągnęły się tarasy pól uprawnych oraz sady pomarańczy, a tuż pod domem drzewa awokado.
Gdy nasz gospodarz zdał sobie sprawę, że jesteśmy Polakami, jego twarz rozpromienił pomarszczony uśmiech. „Juan Paolo Secondo!” – wykrzyknął wtedy. Postać nieżyjącego już wielkiego papieża Polaka topi lody i skraca dystans nawet w takim momencie. W akcie przypieczętowania nowej znajomości Señor José postawił na gazie kofetierę, a na stole wylądowały słodkie bułeczki. Nie wiemy, czy nasz gospodarz pragnął nas docucić, czy też doprowadzić do stanu przedzawałowego, gdyż kawa była mocna i czarna niczym noc, która nadal wisiała ponad Güímar.
Nie na długo przyszło nam pożegnać się z naszym miłym gospodarzem. Rano zbudziło nas pukanie do drzwi, jednak nikogo za nimi nie było. Na klamce natomiast zawisł bukiet świeżo zerwanych ziół: kwitnący rozmaryn, szałwia, oregano i tymianek. Po chwili pojawił się sam Señor José, który trochę na migi, trochę po hiszpańsku wyjaśnił ich zastosowanie. Do półmiska na środku kuchennego stołu trafiły też świeże soczyste pomidory, dojrzałe awokado i słodkie pomarańcze, z których później Patrycja misternie wyciskała sok na śniadanie. Tak pyszne i słodkie owoce mogły wyrosnąć tylko tutaj, gdzie słońce świeci mocno przez cały okrągły rok. Już wtedy wiedziałem, że z wyborem noclegu trafiliśmy w dziesiątkę!
Dzień 2 - Przedsięwzięto ekspedycję
Teneryfa jest idealnym miejscem dla miłośników wędrówek pieszych. Wystarczy założyć wygodne buty i spakować do plecaka kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Zdecydowanie polecam dwukrotnie sprawdzić, czy aparat fotograficzny z naładowaną baterią i pustą kartą pamięci wisi na ramieniu. Z pewnością będzie wiele miejsc, żeby przystanąć na chwilę i uchwycić coś urokliwego w kadrze: unikatowy na skalę europejską krajobraz, czy też życie prostych ludzi z dala od turystycznego zgiełku. Z tego też powodu nikt nie musiał nas przekonywać, żeby następnego dnia z rana wyruszyć z misją rozpoznawczą po okolicznych wzgórzach.
Orientacja w terenie nie jest szczególnie trudna, gdyż każda ścieżka prowadząca do góry zaprowadzi ciekawskiego piechura w interesujące miejsce blisko natury, a każda ścieżka w dół z powrotem do cywilizacji. Wystartowaliśmy z miasteczka Güímar, gdzie znajdowała się nasza baza wypadowa. Początkowo jechałem samochodem na drugim biegu stromą, wąską i tak krętą drogą, że przy pokonaniu każdego zakrętu używałem asekuracyjnie klaksonu. Chwilę potem droga stała się nieprzejezdna, więc porzuciliśmy samochód i dalej pokonywaliśmy trasę na własnych nogach.
Idąc coraz wyżej dało się zauważyć, że zawarta zabudowa miasteczka powoli wypierana była przez luźno rozmieszczone gospodarstwa otoczone winnicami. Droga stawała się kamienista, a kaktus wyrastający gdzieś pośrodku nie był już rzadkością. Powoli cały zgiełk cywilizacji oddalał się, zostawał gdzieś za naszymi plecami. Widzieliśmy wokoło z jaką trudnością przyszło człowiekowi zaadoptować te trudno dostępne tereny. Winnice ułożone tarasami na stromych zboczach trzeba sztucznie nawadniać, inaczej nic by nie przetrwało.
Po pewnym czasie intensywnego marszu pod górę dotarliśmy do terenu zalesionego. Był to całkiem odmienny krajobraz w porównaniu do niżej położonych wysuszonych terenów. To tutaj w strefie mgieł i chmur może swobodnie się rozwijać ze względu na dużą wilgotność i małe wahania temperatur las wawrzynowy, który jest charakterystyczny dla strefy podzwrotnikowej. W trakcie jednodniowego trekkingu zobaczyłem tak dużo odmiennych form, które zrobiły na mnie niesamowite wrażenie, że asekuracyjnie chodziłem z opadniętą szczęką, żeby nie nadwyrężać żuchwy.
Dzień 3 - Rekinom na pożarcie
Teneryfa zdecydowanie nie kojarzy się z dziką przyrodą. Wyspa słynie przede wszystkim z doskonale rozwiniętej infrastruktury turystycznej. Wyróżnić tutaj można Playa De Las Americas, złocistą plażę powstałą ze sztucznie naniesionego piasku saharyjskiego, który dokładnie przykrywa czarny piach pochodzenia wulkanicznego. Dla porównania zdecydowanie polecam zagrzebać stopę w czarnym wulkanicznym piasku na jednej z dzikich plaż w mniej obleganych zakątkach wyspy. W samym Las Americas nie trudno jest wydać ogrom pieniędzy na zakupy i nocne życie sącząc przez słomkę kolorowego drinka z palemką.
Po dniu męczącego wędrowania kamienistymi górskimi dróżkami jedyne co krążyło mi po głowie, to oddać się bez opamiętania atrakcjom turystycznym i słodkiemu lenistwu. Patrycja aż klasnęła w dłonie na samą wieść o koncepcji wygrzewania się w słońcu, wszak w Polsce panowała wtedy okrutna zima. A pogoda tego dnia zapowiadała się idealna. Chociaż temperatura oceanu nie zachęcała do kąpieli, to spacer wzdłuż pustej Playa De Las Americas wystarczył by skóra nabrała zdrowej opalenizny. Najwidoczniej nie tylko my wpadliśmy na pomysł bezproduktywnego spędzania czasu. W cieniu pod drzewami natknęliśmy się na strudzonego wagabundę, który podobnie jak my postanowił tego dnia odłożyć buty trekkingowe na bok i oddać się błogiemu odpoczynkowi. Osobliwy jegomość zdecydowanie wyróżniał się wśród rozpłaszczonych na leżakach turystów, dlatego Patrycja postanowiła uwiecznić go na zdjęciu.
Spragnieni wodnych atrakcji wybraliśmy Siam Park, park wodny ze wszelkiego rodzaju atrakcjami jakie mogły przyjść na myśl. Jest to idealne miejsce dla poszukiwaczy doznań stymulujących wydzielanie adrenaliny, takich jak kąpiel z rekinami. Idealne również dla piecuchów lubiących wygrzewać się na słońcu popijając orzeźwiający napój ze szklanki przyozdobionej miniaturową parasolką. Według mnie Siam Park to jedna z najlepszych tego typu atrakcji w Europie.
Jeżeli ktokolwiek z Was zapragnie przeżyć niesamowite chwile nurkując w ciepłej i przejrzystej wodzie, która przepełniona jest wszelkim stworzeniem morskim mieniącym się kolorami tęczy, to nie na Teneryfie. Wyspę opływa zimny Prąd Kanaryjski, który nie sprzyja rozwojowi ciepłolubnej fauny i flory. Między innymi z tego względu podczas kilkudniowego pobytu na wyspie nie skusiłem się na dłuższe kąpanie w oceanie. Zdecydowanie wolałem rozkoszować się komfortem cieplnym w sztucznych zbiornikach wodnych w Siam Parku.
Dzień 4 - Na koniu nad przepaścią bez wahania
Co może przekonać rozleniwionego słońcem z południa turysty do przedostania się na drugą stronę wyspy, gdzie najkrótsza droga prowadzi przez kalderę leżącą na wysokości około 2000 m n.p.m.? Znając już południowe wybrzeże jakże mylne może być wrażenie, że wyspa nie ma nic do zaoferowania z północnej strony. To właśnie pokaźnych rozmiarów wulkan Teide czyni północ zupełnie odmienną od wysuszonego południa. Znacznie mniejsze nasłonecznienie przyczyniło się do bujnego rozwoju roślinności i wytworzenia się swego rodzaju mikroklimatu.
To jeździecka pasja Patrycji skierowała nas do stadniny koni znajdującej się na stromych stokach wulkanu tuż na samym skraju urokliwego miasteczka na północy La Orotava. Droga do stadniny wiodła wąskimi uliczkami trawersującymi po zboczach. To już był 4 dzień, a ja w dalszym ciągu nie czułem się pewnie prowadząc samochód. Niejednokrotnie miałem wrażenie, że zgubiłem się, żeby jednak po chwili za ostrym zakrętem odnaleźć się ponownie. Wrażenie zagubienia i wyobcowania nasilały dodatkowo nieufne spojrzenia lokalnych bywalców przesiadujących przed małym wielobranżowym sklepikiem. Tutaj, gdzieś na skraju miasta nawigacja satelitarna w samochodzie na nic się zdała. Na szczęście wskazówki właściciela stadniny pozwoliły, chociaż z lekkim niedowierzaniem w trakcie jazdy, dotrzeć cało na miejsce.
Na miejscu powitał nas leniwie rozciągnięty na ławie kocur. Po chwili siedzieliśmy już w siodłach dwóch rączych rumaków, na grzbiecie których pięliśmy się krętymi kamienistymi ścieżkami w górę zbocza ponad La Orotavą. Miasteczko niknęło w oddali, kiedy nasz przewodnik dosiadający rwącego się do przodu ogiera zarządził galop. Ocieniony równy trakt leśny wydawał się idealnym miejscem do końskich eskapad. Jeszcze długo po zejściu z siodeł nie przestawaliśmy się uśmiechać. Trzeba przyznać, że była to miła odmiana od standardowego sposobu poznawania wyspy i warto było chociaż na chwilę zamienić konie mechaniczne na koński grzbiet, zwłaszcza jeśli lubimy tego typu aktywności i nie mamy nic przeciwko obijaniu kości kulszowych w siodle.
Jakże to inne miejsce w porównaniu do kurortów gęsto porozmieszczanych wzdłuż południowego wybrzeża. Pomimo, iż skrajne wybrzeża wyspy dzieli niespełna 50 km, La Orotava znacznie różni się od typowych miejscowości wypoczynkowych, gdzie monumentalne hoteliszcza wznoszą się nad okolicą niczym blokowiska na Ursynowie. Niebywałe dla mnie było, że na tak niedużej wyspie turyści i lokalni mogli z powodzeniem jednocześnie współistnieć nie wpływając na siebie, może nawet nie wiedząc o swoim istnieniu. Dzięki takim miejscom byłem w stanie poznać Teneryfę z innej, mniej komercyjnej strony.
Dzień 5 - Miasto widmo
Czy już wspominałem, że najlepiej na Teneryfę wybrać się poza sezonem. Tutaj niezależnie od pory roku nie zauważa się drastycznych wahań temperatury i dla przeciętnego Europejczyka wyspa zawsze będzie postrzegana jako ciepłe miejsce. Ja postanowiłem z Patrycją spędzić tutaj Nowy Rok. W tym czasie wielu powraca na wyspę z odległych zakątków świata i Teneryfa na ten czas (Wojski) tętni życiem. Należy zwrócić uwagę, że jest popularne wśród mieszkańców Wysp Kanaryjskich wyjeżdżać tymczasowo w poszukiwaniu pracy lub wykształcenia.
Ludzie spotykają się w lokalnych barach i dyskutują do późnej nocy. Czasem z powodu natłoku wylegają na ulice i powodują, że stare kamienne chodniki odżywają. Jakie było moje zdziwienie, kiedy pewnego dnia pojechałem do stolicy Teneryfy – Santa Cruz de Tenerife i nie zobaczyłem na ulicach żywego ducha. Czasem tylko wiatr psotnik przegonił strzępy gazet przez tory tramwajowe na chodnik z drugiej strony ulicy.
Tak wygląda właśnie jedno z drugim miasteczkiem na Teneryfie pierwszego dnia roku po długiej i wyczerpującej zabawie sylwestrowej. Podczas zwiedzania opuszczonego miasta naszą uwagę przykuł bardzo charakterystyczny budynek znajdujący się na wybrzeżu. Kształtem przypominał żelazko takie, jakie pamiętam z filmu Pan Kleks w Kosmosie. Przez chwilę pomyślałem, że był to właśnie statek kosmiczny, na który źli kosmici porwali wszystkich mieszkańców Santa Cruz de Tenerife.
Dzień 6 - Na dachu Hiszpanii
Ciekawostką jest, że najwyższy szczyt Hiszpanii znajduje poza Europą, właśnie na Teneryfie. Mowa tutaj o Pico del Teide (3718 m n.p.m.) majestatycznie górującym nad kalderą Las Cañadas, który stał się naszym kolejnym celem. Sam szczyt przypomina kopiec usypany z okruchów skalnych pochodzenia wulkanicznego. Bardziej spostrzegawczy zobaczą różne odcienie skały i bardziej wymyślne formy powstałe na przestrzeni kilkuset tysięcy lat.
Pico del Teide nie jest wymagającą górą pod względem technicznym. Jednakże nie należy lekceważyć natury, ponieważ uciążliwe podejście oraz znaczna deniwelacja z pewnością tak samo jak u nas tak i u niejednego spowodują zadyszkę i chwilowy spadek mocy. Jeśli ktoś nie lubi tłumów, powinien przyjechać tutaj zimą, kiedy sezon turystyczny nie jest nasilony, a pogoda wciąż piękna i wiaterek nieco chłodniejszy. Na samym szczycie może być naprawdę wietrznie i bardzo zimno. Pomimo, iż na wybrzeżu słońce doskwiera, to na górze czapka, kurtka chroniąca od wiatru i ciepłe polarowe rękawiczki na pewno zwiększą komfort cieplny. O tej porze wiatr potrafi być naprawdę przenikliwy.
Do kaldery dostaliśmy się wynajętym autem. Samochód z manualną skrzynią biegów okazał się bardzo wygodny przy pokonywaniu ostrych zakrętów i dużych stromizn. Dało to nam znacznie większą elastyczność podczas eksploracji niezmierzonych pustkowi znajdujących się 2000 m n.p.m. Prowadzą tutaj 4 drogi z różnych stron wyspy, z których każda jest bardziej pokręcona od poprzedniej. Zdecydowanie nie polecam jazdy po zmroku, drogi prowadzą nad urwiskami skalnymi, spadający kamień czy też muflon na drodze nie był rzadkością.
Kiedy byliśmy na szczycie nie sposób było nie zachwycić się zapierającym dech w piersiach widokiem. Jest to miejsce, gdzie nieprzeniknione piękno natury potęguje przemijalność i słabość człowieka. Miejsce, gdzie wszelkie problemy doczesne tego świata wydają się błahe i odległe, gdzieś skryte pod warstewką chmur
Dzień 7 - Ostatnia kanapka, czyli nieme pożegnanie
Ostatni dzień przepełniony był raczej refleksyjną zadumą aniżeli nowymi atrakcjami turystycznymi. To miejsce zrobiło na mnie takie wrażenie, że myśl o zbliżającym końcu wyjazdu wywoływała nastroje depresyjne. Tego dnia spałem trochę dłużej niż zazwyczaj i dopiero ostre promienie słoneczne przecinające zakurzone powietrze w sypialni zerwały mnie na nogi. Temperatura wody w kolektorze słonecznym była już odpowiednia na prysznic.
Tym razem bez żadnych wymyślnych przysmaków na śniadanie. Świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy i guacamole z bułką były wszystkim co do szczęścia potrzebne. Wszystkie te drobne szczegóły przyczyniły się do tego, że śniadanie na dachu było niczym uczta bogów. Bez większego pośpiechu przeczytałem kilka stron Nędzników i po zaspokojeniu wszelkich zmysłów delektowałem się chwilą.
Późnym popołudniem spacer po centrum Güímar był spontaniczny. Odwiedziłem kilka znanych miejsc takich jak stoisko ze świeżymi warzywami i owocami w jednej z wąskich uliczek odchodzących od rynku, ławkę parkową, mały sklepik wielobranżowy, czy też bar na rogu. Bar ten cieszył się dużą popularnością wśród lokalnych mieszkańców. Spotykali się tutaj na przeciągające się rozmowy o każdej porze dnia. Lokal prowadzili bracia bliźniacy, którzy stanowili nieodłączny element tego krajobrazu.
Nie tylko miejsce, ludzie, ale i zestaw obiadowy składający się z zapiekanej kanapki z szynką i świeżego soku owocowego zatrzymały nas tutaj na dłużej. Wieża zegarowa na Placu Świętego Piotra wybiła kolejną pełną godzinę. Czas na nas, trzeba wracać.
Zakończenie otwarte
Teneryfa jest niebywałym miejscem. Na każdym kroku zaskakuje swoją różnorodnością. Zmieniający się krajobraz jest rzeczą, do której musimy przywyknąć w trakcie podróży. Wyspa jest często nazywana kontynentem w miniaturze ze względu na wiele typów krajobrazu i stref klimatycznych tutaj występujących. Dlatego też 7 dni to zdecydowanie za mało i jest mi trudno powiedzieć ile więcej jeszcze potrzeba. Jeżeli sama Teneryfa jest tak zróżnicowana, nie mam nawet odwagi pomyśleć, co kryją inne pozostałe wyspy z archipelagu Wysp Kanaryjskich.
Kilka praktycznych informacji
Gdzie?
Poza ośrodkami wypoczynkowymi z basenem i prywatną plażą na Teneryfie jest bardzo dużo możliwości zakwaterowania na terenach wiejskich.
Godnym polecenia miejscem jest Casa La Hoyita (www.casalahoyita.com). Koszt zakwaterowania to około 36EUR/doba (minimum 3 doby).
Jak?
Warto wypożyczyć auto z ręczną skrzynią biegów. Wyspa jest nieduża i jesteśmy w stanie każdego dnia być w innym miejscu. Jest do dobry sposób, aby wygodnie zwiedzić wyspę. Cena wynajmu samochodu wynosi około 17-24EUR/doba.
Na wyspę najłatwiej dostać się samolotem. Wielu przewoźników oferuje tanie połączenia w przypadku zakupu biletu z odpowiednim wyprzedzeniem. Można też skorzystać z oferty agencji turystycznych, żeby się tam dostać. Cena biletu lotniczego z Warszawy przez Madryt na Teneryfę wynosi około 1600PLN w obie strony.
Język
Po podbiciu Teneryfy przez konkwistadorów językiem oficjalnym został hiszpański. Niestety lokalsi słabo znają język angielski, dlatego warto znać kilka podstawowych zwrotów hiszpańskich.
Kiedy?
Jeśli stronimy od zgiełku i tłoku, to zdecydowanie warto wybrać się na wyspę w sezonie niskim, czyli od października do lutego. Pogoda jest wówczas wcale nie gorsza, a turystów znacznie mniej.
Pico del Teide
Z racji tego, że najwyższy szczyt Hiszpanii znajduje się w parku narodowym, ruch turystyczny jest ograniczony. Pozwolenie na wejście na szlak Telesforo Bravo prowadzący od górnego końca kolejki górskiej na szczyt El Teide można uzyskać po wcześniejszym wypełnieniu formularza on-line. Należy ze sobą zabrać zezwolenie wraz z dokumentem potwierdzającym tożsamość, który został zadeklarowany we wniosku.
Poczytaj więcej na blogu: Na wulkanicznym pustkowiu Teneryfy.
7 Responses
Myśleliśmy, że już „zaliczyliśmy” Teneryfę, ale teraz widzę że musimy tam wrócić 😉
Też musiałem tam pojechać dwa razy, bo za pierwszym razem zdołałem się tylko zorientować, co jest do zobaczenia 🙂
Cześć! Dajcie jakiś kontakt do was to bym chętnie zasięgnął kilku rad! 🙂
Pozdrawiam,
Maciek
mpoliwka@poczta.fm
Hej Maciek,
Faktycznie nienajłatwiej znaleźć informacje kontaktowe do nas. Maile do nas można znaleźć na prywatnych stronach, do których linki są podane w sekcji O Nas. Postaram się wrzucić może na bloga jakiś formularz kontaktowy.
—
Łukasz
Niczego sobie 🙂
Teneryfa jest świetna. Większość mam zwiedzone, ale jeszcze parę pozycji pozostało nieodkryte. Chętnie tam wrócę i nadrobię.
Hej! Tak jest. Jeździmy tam dość często i za każdym razem coś nowego do odkrycia.