W tańcu chodzi o to, by czerpać radość z każdego kroku na parkiecie, a nie przemierzać go wzdłuż i wszerz. Kiedy wiosłujesz, jest podobnie – radość sprawia Ci każde zanurzenie pióra, słońce przyjemnie ogrzewa twarz, mewy leniwie tkwią na pomostach, ktoś pozdrawia cię z żaglówki. Jest też cel, kawałek lądu, który majaczy gdzieś w oddali oraz odległość mierzona w kilometrach oraz sile rąk.
Bywa tak, że często nie jesteśmy świadomi jak wiele niezwykłych rzeczy można zrobić we własnej okolicy. Naprawdę nie potrzeba wyjeżdżać na drugi koniec świata, żeby ciekawie i aktywnie spędzić czas. Byłoby zatem głupotą nie wykorzystać faktu, że mieszkamy nad morzem, które do wczorajszej niedzieli było tylko spowszedniałym elementem krajobrazu.
Trzeba wiedzieć, że Dania to kraj żeglarzy, dlatego miłość do tego sportu zaszczepia się już u 8-latków. Czasami przyglądam się dzieciakom ze szkółki żeglarskiej, jak dzielnie walczą z żywiołem. Nieistotne czy temperatura powietrza osiąga zaledwie kilka stopni powyżej zera. Jeśli wpadają do wody, obracają łódkę, gramolą się z powrotem, stawiają żagle, wybierają wodę i płyną dalej. Tak jak w życiu codziennym. Kiedy Duńczyk napotyka jakiś problem, rzadko się poddaje, nie czeka na mannę z nieba i szybko znajduje optymalne rozwiązanie… ale dość dygresji! Żeglarstwo to dzisiaj nie jedyna dyscyplina sportu, którą powszechnie uprawiają miejscowi. Modny stał się ostatnio kite-surfing, a i kajakarstwo przeżywa swój renesans. Dla leniwych pozostają skutery i motorówki.
Plany wspólnego wiosłowania knuliśmy od powrotu z Nowej Zelandii, zabrakło jednak czasu. Po aktywnych wakacjach mieliśmy już tylko ochotę zaszyć się w domu, zaparzyć dzbanek herbaty, rozegrać partyjkę szachów, nadgonić z projektami, a w niedzielę pójść na ściankę. Aż pojawił się Ignasi – nasz couch-surfingowy gość z Minorki.
Ignasi, mimo duńskich chłodów, nosi słomkowy kapelusz, szorty oraz słońce w plecaku. Ten stale uśmiechnięty student filozofii latem pracuje jako przewodnik wycieczek kajakowych dookoła Minorki – swojej małej katalońskiej ojczyzny. W Danii zamierza odwiedzić przyjaciół w Kopenhadze, ale zanim tam dotrze, chciałby powiosłować w okolicy Fionii. I tak trafiamy na Fænø Kalv – maleńką (4ha) wyspę położoną w cieśninie Lille Bælt, między Fionią a Jutlandią.
Niedzielna pogoda zapowiada się obiecująco, ale my już wiemy, że pogoda w Danii jest zmienna i nieprzewidywalna. Rankiem powierzchnia wody jest gładka jak lustro, co pozwala nam zauważyć bawiące się w oddali delfiny.
Po ok. 3 godzinach wiosłowania docieramy na Fænø Kalv. Wyspeka ma powierzchnię zaledwie 4 ha, a w najwyższym punkcie osiąga 12 m. W XVII Szwedzi wybudowali tu fortyfikację w czasie wojny z Danią. Miejsce to stało się także symbolem przymierza z Norwegią, kiedy monarchowie wrogich sobie państw zawarli na niej pokój. Dzisiaj wysepka jest chętnie odwiedzana przez żeglarzy, kajakarzy, tudzież entuzjastów innych sportów wodnych. Można tu obozować tylko jedną noc, a maksymalna liczba ludzi mogących jednocześnie tam przebywać to 20 osób.
Mimo niedzielnego ruchu na wodzie, wyspa chwilami pustoszeje i jesteśmy sami. Słońce chowa się za chmurami, gdzieś na horyzoncie widać zasłony deszczu. Miejsce, które przed chwilą było oazą spokoju i wytchnienia od wiosłowania, nagle staje się surowe i tajemnicze. Obrazek ten, mimo dzikiego piękna, przywodzi mi skojarzenie z „Władcą Much” Goldinga, a ponieważ ta część mózgu, która odpowiada za wyobraźnię staje się niezwykle aktywna w takich momentach, tylko czekam aż z za krzaków wyskoczy rozwrzeszczana banda zdziczałych dzieci z dzidami i pianą na ustach.
Po kilku godzinach błogiego lenistwa oraz dokładnym zbadaniu wyspy w poszukiwaniu drewna na opał, decydujemy się wracać. Żegnamy się z Ignasi, który zostaje tam na noc, oraz obiecujemy sobie, że spotkamy się w wakacje na Minorce. Do brzegu niesie nas silny prąd, dzięki czemu docieramy tam dwukrotnie szybciej. Trzeba jeszcze tylko rozmasować obolałe mięśnie, wyczyścić kajaki i zaczekać na samochód, który je odbierze. Ale to dopiero początek naszej przygody z morzem – jestem o tym przekonana. Póki co – buła rośnie, rośnie też nasz apetyt na nowe wyzwania.