Ten kto mnie zna, wie że konie uwielbiam. Pisałam już o tym, jak zaczęła się moja miłość do tych szlachetnych zwierząt. Pisałam też, że jeżdżę konno od niedawna bo zaledwie od trzech lat. Moja końska przygoda na dobre zaczęła się właśnie na obozie jeździeckim w Łynie organizowany przez Stowarzyszenie Jeździeckie „Szarża”. To tam nauczyłam się jak o konia dbać, jak go siodłać, kiełznać, czyścić. Ale Łyna to nie tylko jazda konna. To przede wszystkim ludzie, których łączy ta sama pasja. To także warmińsko-mazurska sceneria, lasy, jeziora, miód pitny i ogniska do rana. To niezapomniane tereny, to uśmiech, kiedy w galopie mkniesz przez łąkę, albo uchylasz się przed gałęziami w lesie.
Na obozie czerpiemy radość nie tylko z samej jazdy ale i z obcowania z końmi w ogóle. Każdy obozowicz ma do odpracowania co najmniej jedną wachtę stajenną, która polega na całodobowym czuwaniu nad końmi, karmieniu ich, sprzątaniu boksów. Dodatkowo co wieczór wykonujemy proste zabiegi pielęgnacyjne, co bez wątpienia zbliża nas do tych zwierząt.
Jak już sobie człowiek tyłek obije w siodle, pomacha widłami i pozagląda do końskich zadów w celu wyeliminowania „jeleniówek” (mucha pasożytująca na delikatnej skórze pod ogonem), to przychodzi czas na rozrywkę. Wieczorami wszyscy gromadzimy się przy ognisku i śpiewamy ułańskie piosenki. Przyznam, że jak usłyszałam je po raz pierwszy to zarumieniłam się po czubek uszu – tematyka krąży wokół końskich i kobiecych „zadów”, opisując jakie to ciężkie życie jest ułana, ale ogólnie nie jest źle, bo wojenka to „moja pani”, czasem można dać w gardło a i dziewka do pofiglowania się nawinie, „a resztę się zaciągnie choćby siłą” (cytat).
O północy śpiewamy Samosierrę – a w zasadzie Wizję Szyldwacha – piosenkę poświęconą I Pułkowi Ułanów Krechowieckich, napisaną przez Stanisława Retolda, która stała się czymś w rodzaju hymnu stowarzyszenia; i pijemy zdrowie konia oraz jeźdźców którzy tego dnia zaliczyli upadek (z konia, naturalnie). Pechowiec staje na ławce i ogłasza, że jest „dupa a nie jeździec” po czym wznosi toast za konia, z którego spadł i podaje butelkę instruktorowi. Butelka krąży dookoła ogniska, aż do opróżnienia. Ogniska ciągną się czasami do bladego świtu. Twardzi koniarze nie kładą się spać i prosto od paleniska idą do stajni rozdawać obrok.
Jeśli pogoda dopisze, obóz urozmaicamy wypadami nad jezioro, spływem kajakowym czy też rajdem do leśniczówki. Na koniec, w ostatnią sobotę turnusu wypada turniej. Grupujemy się wtedy po kilka osób i wymyślamy zabawne przebrania. Turniej składa się z kilku konkurencji, do których m. in. należy „berek” – trzeba wyciągnąć kawałek worka spod siodła uciekających; „ścięcie saracena” – tu trzeba strącić poustawiane na przeszkodach butelki; oraz wiele, wiele innych ciekawych atrakcji.
*
Ktoś powiedział, że do Łyny jedzie się raz, potem się już tylko wraca. Bo jest coś magnetycznego w tym miejscu i w ludziach, którzy odchodzą od biurek i komputerów, zapominają o pracy i studiach, by na 2 tygodnie zaszyć się w kompletnej głuszy i odpocząć od życia, jakie mają na co dzień. Ten łyński magnes sprawi, że wrócę tam również w przyszłym roku.
2 Responses
Wspaniałe miejsce, zapamiętam. Mam nadzieję, że się tam wybiorę. <3
Dzięki za tak pięknie opisaną Łynę. Tak, te obozy, ludzie i to miejsce jest wspaniałe. Miejsce magiczne – jak bardzo, trzeba się samemu przekonać. Wracam tam co roku. 🙂