Do couch surfingu miałam podejście bardzo sceptyczne. No bo jak to tak… zapraszać obcych ludzi pod swój dach, albo nocować u nich? A co jeśli trafię na zboczeńca i mordercę? Takie były moje obawy zanim poznałam osobę, która dzięki couch surfingowi poznała mnóstwo ludzi z całego świata i nigdy nie zetknęła się z mordercą czy gwałcicielem. Idea, która przyświeca tej formie znajdowania noclegów bardzo mi odpowiada ponieważ w ten sposób najlepiej można poznać kulturę i obyczaje mieszkańców odwiedzanego kraju. Wczasy all inclusive już dawno przestały mnie bawić – jakiś pierwiastek geografa, który we mnie pozostał, kusił aby spróbować czegoś nowego, czegoś o czym później pomyślę „to była przygoda”. Z góry założyłyśmy z Moniką (towarzyszką mojej podróży do Włoch), że noclegów szukamy tylko na couch surfigu. Ostatecznie na wszelki wypadek spisałyśmy adresy hosteli, ale nie dopuszczałyśmy do świadomości, że wylądujemy w hotelu. W razie czego miałyśmy śpiwory, w końcu noce we Włoszech nie mogą być chłodne…
Dopiero potem uświadomiłyśmy sobie, że sierpień to dla Włochów okres wakacji, w związku z tym znalezienie noclegu w tym czasie graniczyło z cudem. Na szczęście z Pizy otrzymałyśmy trzy pozytywne odpowiedzi. Ostatecznie, po wnikliwej analizie profili wybieramy Filippo.
Nie wiem czy moja opinia o Włochach i Toskanii byłaby tak pozytywna, gdyby nie nasz gospodarz. Ale wszystko po kolei. Zaczęło się niewinnie, kiedy to Filippo, urzędnik państwowy w kwiecie wieku odebrał nas z lotniska, po czym okrążył całe miasto w poszukiwaniu pizzy z pieca na drewno. To tylko przedsmak jego gestów gościnności oraz sygnał, że wyjazd do Toskanii upłynie pod znakiem poznawania kuchni włoskiej.
Następnego dnia byłyśmy z Moniką już bardzo zmęczone wędrówkami po Florencji. Całe szczęście Filippo obiecał odebrać nas z dworca. Nieco zaskoczone, że pozornie niepozorny renault zamienia się w kabriolet, wsiadłyśmy do auta i chichocząc ukradkiem jak nastolatki, chłonęłyśmy zapachy i dźwięki miasta, które nie milkło nawet po zmroku. Przeciwnie, tętniło życiem mimo sezonu letniego.
W domu czeka nas niespodzianka – Filippo proponuje kolację własnego autorstwa – spaghetti al pomodoro oraz wołowe „tagliata” – smażoną i pokrajaną w plastry ligawę, zwaną później przez Monikę po prostu „krową”. Nie jest to, jak się potem okazuje, taka sobie zwyczajna krowa. Mięso pochodzi z Argentyny i nie tak łatwo je dostać. Filippo smaży je bez żadnych przypraw, jedynie pod koniec dodaje sól i polewa oliwą. Kroi w plastry i podaje. Prostota tej potrawy to jej największa zaleta, gdyż brak przypraw wydobywa prawdziwy, lekko krwisty smak mięsa.
Ja najmilej wspominam jednak wieczór, kiedy Filippo zaprowadził mnie to maleńkiej restauracji/sklepu z lokalnymi przysmakami. Było to późnym wieczorem i lokal już zamknięto. Po krótkiej dyskusji z właścicielem Filippo z rozbrajającą prostotą oznajmił, że tu we Włoszech nie ma „otwarte” czy „zamknięte” – wszystko podlega negocjacji. W maleńkim ogrodzie na zapleczu, przy donicy z ziołami doznałam kulinarnej ekstazy racząc się lokalnymi serami, salami i niepasteryzowanym piwem. Na deser rozpływające się panforte (rodzaj ciasta) oraz aromatyczne espresso. W między czasie właściciel restauracji wdaje się w pogawędkę z moimi towarzyszami. Okazuje się, że w przeszłości pracował w Polsce. „Wy Polacy pijecie niedobrą kawę, w dużych szklankach i z fusami” – słyszę… potem spoglądam na moją mikroskopijną filiżankę. To fakt, jeszcze całkiem niedawno na stacji benzynowej podano mi kawę „parzuchę” w szklance bez uszka na szklanym spodku. PRL.
Jak to powiedziała Monika nad talerzem strigoli con ricotta „mogłam umrzeć jedząc krowę, ale teraz mogę umrzeć jeszcze raz”. I to trafnie określało intensywność kulinarnych doznań, jakie zawdzięczamy naszemu gospodarzowi. Podsumowując – miałyśmy szczęście, że trafiłyśmy na tak znakomitego hosta, bo to nic, że odbierał nas z dworca swoim kabrioletem, gdy zmęczone ledwie powłóczyłyśmy nogami; to drobiazg, że ugotował nam prawdziwe włoskie smakołyki, zaprosił na najlepszą pod słońcem pizzę z pieca, poił limonchello (coś jakby cytrynówka), tańczył salsę i pokazał miasto. Najważniejsze, że podzielał nasz styl poznawania świata i chociaż sam z couch surfingu raczej nie korzysta (jako gość), to chętnie udziela gościny, po to aby dowiedzieć się więcej o ludziach i ich kulturach.
Chociaż nasza podróż do Toskanii nie sprowadzała się wyłącznie do tzw „gastroturystyki” (co można wnioskować po lekturze tego wpisu) to muszę przyznać, że kuchnia była tym elementem kultury włoskiej, który najbardziej utrwalił mi się po wyjeździe. Nasuwa mi się taki wniosek, że podróżowanie to nie tylko „zaliczanie” atrakcji z przewodnika i kupowanie pamiątek. To smak makaronu i lodów na Placu Garibaldiego, to chropowatość muru w San Gimigiano, to cykanie świerszczy wieczorową porą. To przede wszystkim poznawanie ludzi i ich kultury, to zdobywanie ich zaufania, i wreszcie dzielenie się częścią siebie oraz radość z tego, że świat jest na tyle różnorodny, że jego odkrywanie nigdy się nie znudzi.