Snuliśmy się uliczkami Wiecznego Miasta w poszukiwaniu wielkiego piękna, depcząc po piętach Jepa Gambardelli – bohatera filmu Paolo Sorrentino. I udało się. Bardzo łatwo było je odnaleźć w rzeźbach Berniniego, albo na suficie Kaplicy Sykstyńskiej. Odnaleźliśmy też bardzo dużo małego piękna na dnie filiżanki kawy, na talerzu pysznego tiramisu, pod mostem św. Anioła.
Snuliśmy się uliczkami Wiecznego Miasta w poszukiwaniu wielkiego piękna, depcząc po piętach Jepa Gambardelli – bohatera filmu Paolo Sorrentino. I udało się. Bardzo łatwo było je odnaleźć w rzeźbach Berniniego, albo na suficie Kaplicy Sykstyńskiej. Odnaleźliśmy też bardzo dużo małego piękna na dnie filiżanki kawy, na talerzu pysznego tiramisu, pod mostem św. Anioła.
Syndrom Stendhala, czyli kultura głupcze!
Fontanna Aqua Paola o poranku. Otyły mężczyzna przemywa w niej twarz. Na balkonie fontanny chór Ars Nova Copenhagen wykonuje utwór Davida Langa, “I lie”. Azjatycki turysta odłącza się od grupy zwiedzających i staje na tarasie. Mierzy obiektywem w rozciągającą się przed nim panoramę Rzymu. Kilka razy naciska spust migawki, lecz oto nagle pada bez życia. Nie był w stanie udźwignąć nadmiaru piękna. Dosięga go hiperkulturemia, albo syndrom Stendhala, zwany też syndromem florenckim. Jest to zespół psychosomatycznych objawów będących efektem intensywnych doznań estetycznych. Tak zaczyna się film “La Grande Belezza” Paolo Sorentino.
Hiperkulturemia, albo syndrom Stendhala to zespół psychosomatycznych objawów będących efektem intensywnych doznań estetycznych.
Postanowiliśmy sprawdzić, czy to działa. Po przeszło dekadzie wracam do Rzymu, aby przekonać się, czy magia Wiecznego Miasta zadziała na mnie równie mocno. Czy dostałam palpitacji na widok Panteonu? Czy kręciło mi się w głowie zadzierając ją w kaplicy Sykstyńskiej? I czy przyspieszony oddech oraz podwyższone ciśnienie krwi wskazywałyby na hiperkulturemię?
Na pierwszy rzut oka Rzym jednak nie zwala z nóg. Zwłaszcza zimą, kiedy po niebie przewalają się stalowo szare obłoki, Tybr leniwie sączy się jak wielka struga błotnistej cieczy. Ale na drugi rzut już owszem. Jeśli zdołamy przymknąć oko na śmieci wirujące w zaułkach uliczek; jeśli zdołamy przecisnąć się przez tłumy ustawione pod muzeum watykańskim, to Rzym wraz z całym swoim ciężarem historii, piękna drzemiącego w marmurowych rzeźbach, freskach i ruinach imperium może faktycznie przyprawić nas o Syndrom Stendhala.
Spacer wzdłuż Tybru
Żeby uniknąć szoku i wyżej opisanych objawów nadmiaru doznań estetycznych atrakcje Rzymu należy dozować z umiarem i stopniowo wznosić się na wyżyny stanów emocjonalnych wywołanych obcowaniem z kulturą wysoką. Zacznijmy więc od spaceru wzdłuż Tybru. Tak jak Jep Gamberdella. My wybieramy lewy brzeg, idąc od strony Watykanu dochodzimy do Mostu Św. Anioła i mijając grupkę czarnoskórych mężczyzn i opary uryny schodzimy w dół nad samą rzekę. Trzech wędkarzy z cierpliwością zakonnicy macza kije w brązowej wodzie. A obok grupka turystów ekscytuje się szczurem wodnym, który przycupną na kępie trawy. Nie taki brudny ten Tybr, skoro żyje w nim to stworzenie boże. Most św. Aniołą prezentuje się pięknie w popołudniowym słońcu. Warto zejść na sam brzeg Tybru, by podziwiać konstrukcję z dala od turystów i oddziału kohorty pretoriańskiej w adidasach.
Kościół św. Piotra in Montorio na Zatybrzu kryje w przylegającym do świątyni wirydarzu prawdziwą perełkę renesansowej architektury.
Aqua Paola i kaplica Bramante
Jest bardzo zimny poranek kiedy wspinamy się po schodach ponad dzielnicą Trastevere, na ósme wzgórze Rzymu, Janikulum. Ten wznoszący się na Zatybrzu pagórek nie zalicza się do siedmiu wzgórz Rzymu, gdyż leży poza granicami starożytnego miasta. Gianicolo, albo Janikulum stanowi doskonały punkt obserwacyjny, gdyż stąd właśnie najlepiej widać całe miasto. To tu, przed majestatyczną fontaną Aqua Paola toczy się otwierająca film Sorentino scena.
Słońce ślizga się po fasadzie fontanny i szybko gdzieś znika. Porywy wiatru rozdmuchują wodę tryskającą z fontanny prosto w twarz i psują fryzury pozujących do zdjęć dziewczyn. Auta bezlitośnie mkną brukowaną Via Garibaldi, nie zważając na przechodniów. Balkon nad fontanną jest pusty, ale ja i tak uszami wyobraźni słyszę śpiew kobiet wykonujących utwór Langa. W oddali słychać bicie dzwonów. Zaledwie kilkaset metrów dalej kościół św. Piotra in Montorio na Zatybrzu kryje w przylegającym do świątyni wirydarzu prawdziwą perełkę renesansowej architektury – Tempietto di Bramante. Kaplica na planie rotundy zaprojektowana przez wybitnego architekta pojawia się w kadrze filmu Sorrentino. W czym tkwi wyjątkowość tego ukrytego skarbu Rzymu? Perfekcyjna forma i nawiązanie do architektury starożytnego Rzymu i Grecji, prawdopodobnie inspirowana rzymską świątynią Westy. Mówi się, że kopuła świątyni posłużyła architektowi za prototyp kopuły Bazyliki Św. Piotra w Watykanie.
Kaplica Sykstyńska
Czasami, żeby zobaczyć piękno, trzeba opanować też sztukę cierpienia, bo takie doświadczenie wynoszę z Muzeum Watykańskiego. Tłocząc się w koszmarnej kolejce, popędzana przez niegrzecznego strażnika czułam się jak egzemplarz bydła w masowej hodowli, a nie jak człowiek. Człowiek, który staje w centrum zainteresowania renesansowych artystów. Człowiek, którego mają zachwycić niebiańskie freski Michała Anioła. Jednak być w Rzymie i nie zobaczyć Sykstyny, to jak nie być tam wcale. Równie niegrzecznym tonem odpowiadam strażnikowi, że nigdzie nie pójdę, dopóki się nie napatrzę. Stoję zatem z zadartą głową i czekam, aż ktoś zaryczy jak krowa. Nic podobnego się nie dzieje. Pouczona przez strażnika gawiedź milknie. Niebo wydaje się być takie w zasięgu ręki. Oto powstanie świata, narodziny człowieka w kultowym geście, aż po wypędzenie z raju i potop. Oto fundament pod sufitem. I wreszcie – Apokalipsa. Tajemnica, którą zgłębiają fizycy przedstawiona jak na dłoni. A przecież wystarczy uwierzyć.
I nagle wnętrze świątyni wypełnia strumień piękna: świergot słowików, szum potoku, letnia burza.
Koncert smyczkowy Vivaldiego
Wielkie piękno nie tylko zwala z nóg. Wielkie piękno potrafi głęboko wzruszyć. Wyswobodziwszy się z całkiem niepięknej stacji metra Spagna zmierzamy na koncert do kościoła pw. Wszystkich Świętych. W cichej świątyni dolatują do nas dźwięki rozgrzewających się muzyków. Ćwiczą najtrudniejsze partie. Po chwili przed ołtarzem pojawiają się ubrane w czerń postacie. Cisza wyraźnie gęstnieje zanim pierwsze skrzypce unoszą smyczek. Tak jakby widzowie przestali nagle oddychać. I nagle wnętrze świątyni wypełnia strumień piękna: świergot słowików, szum potoku, letnia burza, płomienie jesiennego ogniska, pasterze pędzący swoje stada, zimowy pejzaż i wreszcie topniejące w wiosennym słońcu sople lodu. Cztery pory roku Vivaldiego w wykonaniu kwintetu smyczkowego wbijają mnie w krzesło. To takie dziwne i trudne do opisania uczucie, którego doświadczam w przypływie szczęścia. Zachwyt tak intensywny, że graniczy z bólem, ściskając w gardle i wyciskając łzy. Nic nie wzrusza mnie tak, jak muzyka klasyczna. Musi być w niej dużo wielkiego piękna. Czasami może nawet za dużo?
Bernini uwiecznił mitologiczne postaci z precyzją, której brakuje żywym organizmom.
Galeria Borghese i marmurowe duchy
Villa Borghese i dzieła Berniniego – w końcu doświadczam syndromu Stendhala i omdlewam z zachwytu nad marmurowymi istotami. Mogłabym godzinami wpatrywać się z fascynacją na dłoń Plutona wbitą brutalnie w udo Prozerpiny. W ciszy i skupieniu kontemplując dzieło Berniniego nie mogłam uwierzyć, że te postaci zastygnięte w ruchu to martwe posągi. Zdawało się, że Dafne zeskoczy za chwilę z postumentu i wybiegnie do sąsiedniej sali. Trochę za późno na ucieczkę dla Prozerpiny. Jeśli wyrwie się z marmurowego uścisku Plutona, najpewniej cerber przyczajony u jej stóp rozerwie kamienny mięsień łydki. Bernini uwiecznił mitologiczne postaci z precyzją, której brakuje żywym organizmom. Istoty doskonalsze od człowieka, którego mają naśladować, o skórze gładkiej, mlecznobiałej, z doskonale rozrzuconymi w powietrzu włosami. Nigdy nie widziałam takiego piękna i wdzięku zamkniętego w bryle marmuru. To wbrew logice i fizyce by tyle ruchu i dynamiki nadać najbardziej nieruchomej i statycznej materii naszego poznanego świata – kamieniowi.
Małe piękno rzymskich uliczek
Jest zbyt małe i banalne, żeby pisać o nim w przewodnikach. O ile dzieła renesansowych geniuszy malarstwa i rzeźby są pięknem uniwersalnym, to jeśli chodzi o przyjemności życia codziennego, trudno je wrzucić do jednego worka. Każdy ma swoją definicję małego piękna.
Spacerując kolejną uliczką starego Rzymu, bez mapy i bez celu, zdaję się już tylko na wrodzony zmysł szwędacza bezczelnie ignorującego przewodniki. Spoglądam do góry, bo coś kolorowego migocze w słońcu. Wśród zimozielonych liści nad wąskim przejściem między kamienicami rozwieszono sznur i girlandę kolorowych szklanych baniek. Obok warsztat szklarski z kolorowymi paciorkami na wystawie. To takie koraliki modne wśród dziewcząt w latach 90. Nosiło się je na rzemyku. Warsztat jest zamknięty na cztery spusty, bo niedziela, więc z nosem przyklejonym do szyby oglądam ciemne, zakurzone wnętrze warsztatu.
Mijam kolejkę obłąkanych turystów, którzy tłoczą się przed słynną pizzerią niczym zombie. Siadam w ogródku restauracji i zamawiam kieliszek białego wina. Myślę, że małe piękno i doskonałość mają swoje granice i nie wierzę, by pizza mogła smakować jeszcze bardziej wyjątkowo i wybitnie w kraju, gdzie tę potrawę wymyślono. Pod drzwiami do jakiejś podwórkowej bramy przycupnął bezdomny i z boom boxa puszcza utwory modnego na powrót Queen. Na moim stole ląduje talerz carbonary, naprawdę dobrego świeżego makaronu z sosem jajecznym i kawałkami boczku. Być w Rzymie i nie spróbować carbonary, to nie być tam wcale.
Małe piękno jest dla wszystkich – myślę sobie. Dobry Bóg wybaczy nam tę chwilę słabości. W końcu wszystko co stworzył, musi być dobre.
Małe piękno jest słodkie
Tak samo jak nie spróbować espresso, ale nie siadając przy stoliku, tylko po włosku – w pośpiechu i na stojąco. Zamawiam więc espresso przy barze i zagaduję młodą kelnerkę w koszulce NASA, pytając czemu rzuciła pracę dla amerykańskiej agencji kosmicznej. Nie wygląda jak Włoszka. Blond kosmyki otaczają jej młodą i wesołą twarz skrytą za modnymi drucianymi oprawkami okularów. Od słowa do słowa dowiaduję się, że syndrom Florencki dosięgnął niegdyś jej rodziców, którzy przylecieli do Rzymu z Nowej Zelandii i już z niego nie wylecieli. Utwierdza mnie w przekonaniu, że najlepsza pizza w Rzymie to taka sprzedawana na kawałki, jak fast food. Dowiaduję się też, gdzie zjeść najlepsze lody. Małym pięknem czasami trzeba się podzielić. Małe piękno przeważnie też mieszka w ludziach. Trzeba ich tylko pociągnąć za język i obdarzyć uśmiechem.
Ostatni przystanek małego piękna to tradycyjna sycylijska cukiernia I Dolci di Nonna Vincezna – desery u babci Vincenty. Czekam na Łukasza, którego gubię gdzieś w dzielnicy żydowskiej, przysiadając się do zaczytanego starszego pana. Zamawiam cannolo di ricotta i capuccino. Ileż piękna można znaleźć w rurce z kremem. Ciasto jakby faworkowe wypełnione kremowym nadzieniem. Nie za słodkie, nie za mdłe. Po prostu idealne. Moją reakcję na niewyobrażalnie pyszny deser zauważa zaczytany starszy pan i uśmiecha się porozumiewawczo. Na jego talerzu leży cannolo w rozmiarze XXL. Przy ladzie grupa księży odbiera starannie zapakowane słodkości. Małe piękno jest dla wszystkich – myślę sobie. Dobry Bóg wybaczy nam tę chwilę słabości. W końcu wszystko co stworzył, musi być dobre.
10 Responses
ja tam nie lubię Rzymu 😀 byłem 5 lat temu (akurat w okresie majówkowym + to jeszcze nałożyło się z kanonizacją dwóch papieży) – więc był niezły tłum. Inna sprawa, że wtedy skupiliśmy się na tych głównych miejscach, zupełnie pomijając te mniej znane. W sumie z tym miastem mam jak z Kijowem – za pierwszym razem mnie nie zachwyciło, ale muszę dać drugą szansę. Może nawet w tym roku się uda 😀
W Rzymie byłam dobrych kilka lat temu. Pamiętam jak siedziałam sącząc piwo z widokiem na Koloseum. I myślałam sobie: kurcze, uczyłam się o nim w szkole, a teraz mam go na wyciągnięcie ręki. Towarzyszyło mi przy tym jakieś doniosłe uczucie. Ogólnie miałam szczęście zwiedzać Rzym z jego mieszkańcami, których poznałam przez CS. To było coś!
Nigdy nie wiesz, kogo poznasz przez Internet. Osobiście w CSa dużo nie grałem, ale znam wielu, którzy potem spotyjają się poza wirtualną społecznością.
Rzym, wieczne miasto, które trwa i trwa. Gdy tam jestem lubię się zapuścić w boczne uliczki, które omijają turyści spieszący od jednej do drugiej atrakcji. Choć i obleganych przez wycieczki cudów nie unikam, to byłoby grzechem. Zmieniłbym słynne powiedzenie: „Zobaczyć Rzym i umrzeć”, na „Zobaczyć Rzym i żyć, by go podziwiać”.
To jest wpis godny Rzymu! Przyznam, że odblask syndromu Stendhala spłynął i na mnie podczas czytania. Już jak zobaczyłem zdjęcia na Waszym facebooku, wiedziałem, że szykuje się coś wyjątkowego!
Opis Twojego zachwytu muzyką Vivaldiego sprawił, że łzy stanęły mi w oczach – podobnie odbieram muzykę i kocham barok! Byłem kiedyś na podobnym koncercie w Wenecji, ale niestety było to wiele lat temu i moja wrażliwość muzyczna nie była jeszcze na tyle wyrobiona, żeby przeżyć aż taki zachwyt, niemniej wspominam tę chwilę jako niezwykle magiczną i tak jak Tobie obrazy czterech pór roku śmigały mi wówczas przed oczyma wyobraźni… Wzruszyłem się również, jak pisałaś o galerii Borghese – też uważam za niesamowitą sztukę zaklinania dynamiki życia i ludzkiego wnętrza w bryłę kamienia. Uwielbiam zdjęcia posągów – światłocień i kadr nadają im jeszcze większej ekspresji.
Dziękuję za ten niepowtarzalny spacer po Rzymie, śladami Sorrentino, drogą własnych zachwytów i wzruszeń, a przede wszystkim tytułowego małego piękna – odbieram je jako swoisty dar od Wiecznego Miasta, ten ułamek wielkości, który każde z nas może otrzymać i jest jak znaleziony na ulicy niewielki fragment pięknej mozaiki, w której odbija się to większe, nieogarnięte, wieczne Piękno…
Pozdrawiam! Łydka Berniniego rządzi! 😀
Rzym można zwiedzać na wiele sposobów i każdy z nich będzie zupełnie inny. Podoba mi się Wasze podejście 😉
Zgadzam się z Joanna. Nie zmienia to jednak faktu, że Rzym jest najpiękniejszym turystycznie miastem Europy… Chyba, że ktoś jest innego zdania i zaskoczy mnie swoim odkryciem? 🙂
Rzym dozowałem swego czasu powoli i co chwilę – wracałem tam kilka razy co dwa / trzy miesiące. I rzeczywiście, gdyby tam przyjechać jedynie na chwilę, na weekend czy na cztery dni, można stracić rozum od nadmiaru tego wszystkiego. Podobnie było z filmem La Grande Belezza – dosłownie oszalałem na punkcie pięknego życia, gdy go zobaczyłem. Właśnie zatęskniło mi się za Rzymem! 🙂
Małe rzymskie uliczki mają ten swój charakterystyczny klimat 🙂 Super artykuł!
Niezwykle ciekawa relacja i piękne zdjęcia 🙂 Pozdrawiamy!