Nie tak dawno, pewnego słonecznego poranka w sobotę, siedząc nad kromką avocado spread oraz szklaną mleka migdałowego, zatęskniłem za smakami z dalekich stron świata. Brakowało mi tych orientalnych aromatów. Wpadł mi wtedy do głowy pomysł, żeby napisać właśnie o śniadaniu. Śniadaniu w podróży, które było najsmaczniejsze, najbardziej wyjątkowe lub egzotyczne. Razem z grupą znajomych entuzjastów podróżowania, podróżników, obieżyświatów postaramy się przenieść Was do tych wyjątkowych miejsc z najdalszych zakątków świata, gdzie przy stole, na morzu, w górach itp. razem zjemy śniadanie.

KzP - Sniadanie-w-Podrozy

Nie zawsze to musi być śniadanie na łodzi podczas samotnego spływu Amazonką lub z mnichami Athos. Często może to być coś, co nas urzekło, utkwiło szczególnie w pamięci i chcielibyśmy się tym podzielić. Mnie dość często zdarzają się śniadania „w biegu”, bo z kimś jestem umówiony, bo czeka tyle atrakcji do zwiedzenia lub opóźnia się wymarsz na atak szczytowy. Spróbujmy jednak podczas lektury na chwilę przysiąść i spokojnie delektować się posiłkiem. Mam nadzieję, że ten tekst pozwoli Wam docenić wyjątkowość śniadania i nie tylko w podróży na antypodach, ale również tego każdego ranka przed wyjściem do pracy.

Śniadanie z Magdą w laotańskiej dżungli

Nigdy nie zapomnę śniadania, które jadłam w dżungli w Laosie podczas trekingu w obszarze chronionym Nam Ha. Może nie było to najbardziej egzotyczne śniadanie, jednak na pewno najbardziej klimatyczne. Obudziłyśmy się o świcie. Przewodnicy już krzątali się przygotowując omlety z warzywami. Na ognisku grzał się ciężki, żeliwny czajnik. To własnie tam zakochałam się w smaku herbaty z trawy cytrynowej. Gałązkę trawy cytrynowej rozgniata się nożem, wkłada do kubka i zalewa wrzątkiem. Kubek był zrobiony z kawałka bambusa.

Jednak wtedy najbardziej zdziwiło nas pytanie – czy macie ochotę na kawę? Żadna z nas nie spodziewała się takich luksusów w dżungli. To niesamowite jak wspaniale może smakować kawa rozpuszczalna… to niesamowite, że w ogóle może smakować – dżungla czyni cuda.

Obserwowałam jak jeden z łowców tuż przed śniadaniem mył talerze w rzece. Uśmiechnęłam się w duchu do wszystkich „standardowych” zaleceń czego unikać w czasie wyjazdów do Azji. Omlet smakował również dobrze jak kawa. Po śniadaniu przewodnicy przygotowali nam lunch, który miałyśmy zjeść w drodze. Opalali liście bananowców nad ogniskiem, a potem zawijali w nie porcje ryżu oraz warzyw.

Nim opuściłyśmy obóz do ogniska włożyli kawał młodego bambusa. Bambus zaczął trzaskać nad ogniem imitując huk strzelby. Wyjaśnili nam, że to odstrasza dzikie zwierzęta – odgłos przypomina polowanie, więc chowają się głębiej do dżungli. Zgasiliśmy ognisko i wyruszyliśmy w drogę.

Maria Magdalena Krychowska z bloga Okiem Maleny

Australijski road trip z Ewą i Romkiem

Trasę z Sydney do Melbourne mieliśmy pokonać w kilka dni wynajętym samochodem. Bez szczegółowego planu noclegowego, bo tempo poruszania się zależeć miało od atrakcyjności mijanych terenów. Tym sposobem, pierwszego dnia przejechaliśmy niewiele ponad sto kilometrów… Było zbyt pięknie, by gonić!

Jednak szybko okazało się, że australijskie realia podróżowania nie mają za wiele wspólnego ze spontanicznością, a już na pewno nie podczas sezonu. Nigdzie nie mogliśmy znaleźć noclegów (nawet z własnym namiotem), więc albo pozostawało mieć nadzieję trafić na dobrych ludzi, albo sen w samochodzie, gdy już dopadnie nas zmęczenie.

I tak, gdy trzeciej nocy z kolei postanowiliśmy zatrzymać się na poboczu przy lesie, jedyne co wiedzieliśmy, to że gdzieś nieopodal jest plaża z łazienkami. Ale po ciemku niewiele było widać. Za to rano, naszym szczerze zaskoczonym oczom, ukazała się rozłożysta polana na wzgórzu, na którym czekały duże stoły piknikowe! Wisienką na torcie było wszystko dookoła: szeroka plaża, z jednej strony zalewana falami Morza Tasmana, z drugiej wodami Jeziora Czarnego, a ciut dalej nieco bardziej skaliste wybrzeże.

Poranne słońce muskało promieniami nasze obolałe kończyny (po śnie w niezbyt komfortowych warunkach), a szum morza zachęcał do wodnych aktywności. Romek od razu postanowił skorzystać z kąpieli w morzu, a ja rozłożyłam na stole całe jedzenie, jakie tylko znalazłam w bagażniku samochodu.

Nie było to nasze pierwsze, ani ostatnie śniadanie na świeżym powietrzu, ale ten efekt zaskoczenia – gdy za dnia ukazał nam się widok tak fantastycznej przyrody w porannym słońcu – magicznie zrekompensował niewygody nocy i zmęczenie podczas podróży. Ta przestrzeń, poczucie wolności i świadomość, że jest się w doskonałym miejscu, bez planu i ograniczeń – jest bezcenna! To coś, co zostaje w głowie na zawsze i motywuje do kolejnych poszukiwań niezapomnianych miejsc na wyjątkowe śniadania… i nie tylko. 😉

Ewa z bloga Gonimy Słońce

Z Karoliną na bezludnej wyspie pośrodku Pacyfiku

Mój własny i wyjątkowy budzik – szum morza i uderzających o plażę fal. Cudownie jest rozpoczynać dzień w takich okolicznościach. Jestem w namiocie. Powoli zaczyna mi być duszno, ponieważ, pomimo wczesnej pory, słońce już na dobre rozgościło się na niebie. Po dłuższym czasie leniuchowania z namiotu wygania mnie ciepło. Jest naprawdę piękny, słoneczny poranek. Jacky i Sabrina – moja kaledońska rodzina goszcząca – witają mnie uśmiechami. Mówią, że już za niedługo śniadanie będzie gotowe.

Wyglądam zza namiotu, w stronę lazurowego morza, którego fale obijają się o przycumowaną przy brzegu łódkę. Uśmiechając się do słońca uświadamiam sobie, jak niezwykłe miejsce wybraliśmy na nocleg. Jesteśmy na bezludnej wyspie – jednej z setek okalających główne wyspy archipelagu Nowej Kaledonii na Południowym Pacyfiku.

Nie ma prądu, bieżącej wody ani innych udogodnień. Nasze obozowisko rozbiliśmy w lasku przy samej plaży. Nam jednak niczego do szczęścia nie brakuje. Z domu zabraliśmy wszystkie najpotrzebniejsze przedmioty, a resztę ma nam do zaoferowania… natura! Po przywitaniu z morzem wracam do mojej rodziny goszczącej.

Na prowizorycznym palenisku pieczą się już złowione poprzedniego popołudnia ryby. Przed położeniem na ruszcie zostały zamoczone w słonej wodzie, dzięki czemu zachowały słony smak. Na patelni zapiekają się krążki ignamu i manioku, z przydomowego ogródka, a w metalowym czajniku bulgocze woda na herbatę.

Dołączam do mojej kaledońskiej rodzinki i rozglądam się dookoła, totalnie zachwycając się niezwykłością tego miejsca. Turkusowe morze, biały piasek, mały lasek pozwalający nam odpocząć w cieniu, podziwiać miejsce, w którym się znaleźliśmy i docenić to, że mamy je na wyłączność.

Karolina Kania z bloga EthnoPassion

Sycylijska rodzina się Tobą zaopiekuje

Ci, którzy od podróżowania czują się mocno uzależnieni, na myśl o wyjątkowych i niepowtarzalnych chwilach w drodze, muszą się dłużej zastanowić. Bo niejednokrotnie każda z chwil wydaje się wtedy unikatowa, inna, warta wspomnienia. Podobnie jest w naszym przypadku myśląc o śniadaniu, do którego wracamy pamięcią. Bo takich śniadań byłoby prawdopodobnie niezliczona ilość, lecz to, które wyryło mi się w pamięci, przypominało kadr z romantycznego filmu z pozytywnym zakończeniem. 🙂

Dość istotnym było zaskoczenie, jakie w nas wywołało, gdy podczas świętowania 10-tej rocznicy ślubu, w wynajmowanej na małej wysepce Ustica (Sycylia) agroturystyce – Casa Terranova, podano nam śniadanie na tarasie posiadłości z widokiem na morze. I wydaje mi się, iż smaki włoskiego, standardowo słodkiego śniadania, nie miałyby tu już żadnego znaczenia, bo podanie i serwis pierwszego dania wywołało w nas tak wielką euforię i zachwyt, że nic nie byłoby w stanie tego zniszczyć.

Nakrycie stołu iście królewskie, lazurowe obrusy, świeżo zerwane płatki egzotycznych kwiatów z ogrodu gospodarzy, pływające w miseczce napełnionej wodą, serwetki udekorowane florystycznymi elementami, duży wybór w ciepłych smakołykach, słodkich łakociach, soczystych owocach. Nasz stolik otulony woalką tańczącą na wietrze i podmuch gorącego powietrza znad morza. Koty kręcące się pod nogami i papugi właścicieli skrzeczące gdzieś w zaroślach dzikiego otoczenia.

Tak, zdecydowanie było to śniadanie, które zapamiętamy długo.

Asia Lisowska z bloga Lisy w Drodze

Kotlety i naleśniki na syty poranek, czyli co jada się na pierwszy posiłek na Białorusi

To były lata 2014-15. Wtedy dwa razy odwiedziłem swoich białoruskich przyjaciół za wschodnią granicą. Pierwsza dalsza podróż w pojedynkę do kraju, gdzie potrzeba wizę, gdzie na wjeździe wypełniasz kartę migracyjną i musisz meldować się na posterunku milicji, gdy przebywasz powyżej 5 dni na terenie Białorusi. Ale nie to było najważniejsze wtedy, a obalenie własnych stereotypów o Wschodzie. To były dwa wyjazdy: pierwszy na Sylwestra 2014/2015, którego świętowałem w małej wsi Raków, a drugi we wrześniu, aby pobiec w Mińskim Półmaratonie, największej imprezie biegowej w tym kraju. Dwie podróże i dwa doświadczenia największej ludzkiej gościnności, o jakiej można marzyć.

Jedno jest pewne. Z Białorusinami nie można pozostać głodnym. Choćby bieda zaglądała przez okna to w kuchni zawsze czekają ziemniaki z cebulką, nabiał, mleko, jajka, świeże domowe pieczywo czy mięso z lokalnej masarni. W taki sposób właśnie zaczyna się historia śniadań na Białorusi.

Podczas zimowo-sylwestrowego wyjazdu codziennie znajomi zabierali mnie na wycieczkę po kraju, raz Grodno, raz Mińsk, a raz zamki Radziwiłów. Przed każdym z tych wyjazdów pobudka była wczesna. Ósma rano, mam się stawić w domu przyjaciółki, a tam czekają na mnie dosłownie trzy kotlety drobiowe, na osobnym talerzu góra ziemniaków i na kolejnym talerzu surówka z kapusty. Z trudem zjadłem kotlety, w myśl babcinych rad „zjedz chociaż mięsko, a ziemniaki zostaw”. Kolejnego poranka sytuacja się powtórzyła. Mama znajomej tłumaczyła mi to tym, że każdy mężczyzna z rana musi zjeść mięso, bo inaczej nie będzie miał sił do pracy, a śniadanie to najważniejszy posiłek i musi być syte do granic możliwości. To był na pewno najbardziej „przejedzony” przeze mnie okres sylwestrowo-noworoczny. O dwunastu różnych sałatkach, śledziach, galaretkach i ruskim szampanie na stole noworocznym już nie będę wspominał.

Natomiast babim latem, we wrześniu, odwiedzając znajomą rodzinę mieszkającą w Mińsku, także najadłem się do pełna, nie prosząc się o to jakkolwiek. Rodzina, która przez tydzień gościła mnie w swoich domowych pieleszach, traktowała mnie honorowo. Nie tylko zabrała na swoją daczę pod miasto, częstując 18-letnim domowym winem i zapraszając do ruskiej bani, ale także w niedziele zaprosiła do tradycyjnego w tej rodzinie niedzielnego śniadania. Były naleśniki, w ilości kilkadziesiąt, z dżemem z jagód zebranych na daczy, z masłem czekoladowym i z maczanką, czyli półpłynną zasmażaną mąką z mlekiem podaną z cebulką na słono. „Weź kawałek naleśnika, zamocz w maczance, stąd właśnie jej nazwa, i wcinaj śmiało”. Tak tłumaczyła mi seniorka rodu. Choć próbowałem powtórzyć w domu ten sam przepis, nigdy nie wyszedł tak doskonale jak tamtego niedzielnego poranka w Mińsku. Smaków jednak się nie zapomina.

Jakub Zygmunt z bloga Sądecki Włóczykij

Złoto Inków z faweli

Co na śniadanie spożywali Inkowie? Prawdopodobnie jedną z wielu odmian ziemniaków lub komosę ryżową, ale z pewnością doceniliby to, co jedzą ich współcześni potomkowie. Niezwykle proste, lecz fantastyczne połączenie smaków podarowanych przez boga-Słońce. Nawet francuski croissant z dżemem figowym ma w niej poważnego konkurenta. Odkąd osiem lat temu skosztowałam jej w Peru po raz pierwszy, nie mogę zapomnieć tego smaku i wraca na mój stół gdy tylko najdzie mnie ochota. Bo wszystko czego potrzeba można bez problemu dostać w każdym większym mieście. Oto ona, królowa peruwiańskich śniadań: świeża, chrupiąca pszenna bułka obficie posmarowana dojrzałym awokado i konfiturą pomarańczową. Najlepiej popijana herbatką z koki. 😉

Nieważne czy to kolonialna jadalnia upadłej arystokracji, czy jak w moim przypadku – dom dla „chłopaków z ulicy” prowadzony przez zdeterminowanego Padre Ricardo, gdzie na stole przykrytym ceratą wspomniane kanapki popija się napojem z plastikowego kubka. Te przepyszne bułki wypiekają co rano chłopcy wyciągnięci prosto z faweli. Peruwiańskie awokado, nieznające przedwczesnego zrywania ani dojrzewalni, można rozsmarować niczym domowe masło, a konfitura pomarańczowa zastępowana jest czasem dla odmiany dżemem z mango. 🙂 Ten smak po prostu pozostaje w pamięci na zawsze. Spróbujcie koniecznie!

Joanna z bloga Bomok

Posiłek z Łukaszem w afgańskich górach

Syed pochodzi z jednej z zamożniejszych rodzin w Korytarzu Wachańskim. Naszym schronieniem będzie miejsce, które od pokoleń służyło jego rodzinie za miejsce spotkań i modlitw. Wnętrze, jak większość afgańskich domów, jest prosto i funkcjonalnie urządzone na bazie kwadratu. W samym centrum w dachu znajduje się świetlik, żeby choć odrobinę rozświetlić półmrok. W jednym rogu przechowujemy wszystkie nasze bagaże, w drugim leżą materace z rozłożonymi po nocy śpiworami, a w innym mamy miejsce, gdzie spotykamy się na posiłek i rozmowy.

Drzwi otwierają się i wchodzi grupa mężczyzn. Pierwszy niesie dzbanek wypełniony wodą i misę, żeby przed posiłkiem obmyć ręce. To raczej symboliczna ceremonia, ale odnoszę wrażenie, że jestem gotowy do śniadania. Pozostali rozkładają na materacach brązową ceratę i wprawnie układają zastawę z jedzeniem. W centralnej części lądują jeszcze ciepłe chleby naan. Unoszący się zapach pozwala mi wyobrazić sobie, że dosłownie przed chwilą żona i kuzynka Syeda wyciągały je z glinianego pieca. Obok znajduje się jeszcze miejsce na sfermentowane kozie mleko, miód, herbatę i cukier. Być może dla kogoś mało wykwintnie, ale w zupełności wystarczająco.

Zasiadamy, łamiemy się chlebem, jemy i rozmawiamy o lekach na ból brzucha, cenie afgańskiej czapki na bazarze, rodzinie Syeda i wyprawach górskich w Hindukusz jeszcze sprzed inwazji Związku Radzieckiego. Inaczej niż śniadanie w postaci awokado spread z mlekiem migdałowym, ale tak wyjątkowo, że zostaje w pamięci na wiele lat.

Łukasz z bloga Kartka z Podróży

A jakie są Wasze śniadaniowe wspomnienia?

Podzielcie się w komentarzach poniżej, jakie było Wasze to najbardziej urokliwe, niezapomniane śniadanie w podróży.