Chyba wszystkim nam się przytrafiło kiedyś spędzić noc poza domem, gdzieś na łonie natury. Podróżując tu i tam po całym świecie wręcz konieczne jest mieć plan awaryjny na wypadek problemów z zakwaterowaniem. Dobrze w plecaku ze sobą nosić namiot lub chociaż przynajmniej ciepły śpiwór. Wtedy spanie pod gołym niebem jest już nie straszne. Poniżej zamieszczamy kilka najdziwniejszych miejsc odwiedzonych w trakcie podróży, gdzie musieliśmy (lub chcieliśmy) biwakować.

W kraterze wulkanu

Dzień zbliżał się ku końcowi i coraz wyraźniej dawało się odczuć gwałtownie spadającą temperaturę. Zapowiadała się mroźna noc. Po przemaszerowaniu kilku kilometrów wewnątrz krateru rozbiliśmy namiot w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Śnieg skrzypiał pod nogami podczas, gdy mróz nieprzyjemnie zamrażał wydzieliny z nosa i parę wodną na brodzie.

Ostanie rozgrzewające promienie zachodzącego słońca na Öræfajökull.

Jak najszybciej do namiotu, żeby rozgrzać wychłodzone ciało i rozmasować przemrożone palce. Niestety w środku wcale nie było cieplej. Rozpoczął się mozolny proces gotowania wody. Po raz pierwszy maszynka Prymusa nie zdawała egzaminu i zagotowanie wody zajęło nam ponad godzinę. Do dziś pamiętam ten niepowtarzalny smak herbaty przesiąkniętej dymem łapczywie popijanej z okopconego garnka. W takich momentach nic na świecie się nie liczy, tylko ten jeden łyk ciepłej herbaty.

Na zewnątrz dudniło, zmęczenie dawało się we znaki, a mimowolne skurcze mięśni nóg były naprawdę uciążliwe. Zasypiałem z nadzieją, że jutro będzie lampa i temperatura o kilka stopni wyższa. Kiedy w nocy temperatura w namiocie drastycznie spadła, obudziłem się w konwulsjach. Organizm automatycznie bronił się przed wyziębieniem. Co tu wiele gadać, miotało mną jak szatan.

Między Płonącymi Klifami

Namiot stawiamy tuż pod klifami, skąd rozpościera się wspaniały widok na pomalowane zachodzącym słońcem ogniste ściany klifu. Słońce, mimo iż chyli się ku zachodowi, jeszcze długo nie daje za wygraną. W oddali przechadza się stado wielbłądów i kóz, które wiedzione przez niewidzialnego pasterza podążają w bliżej niesprecyzowanym kierunku. W końcu i my udajemy się na spoczynek. Zasypiamy zmęczeni po całonocnej podróży autobusem, który mógł pamiętać jeszcze czasy Breżniewa  i z ulgą witamy nocne chłody pustyni wsłuchując się w gwiżdżący między skałami wiatr, którzy nabiera na intensywności szczególnie nocą.

Niczym łazik marsjański UAZ kryje się między czerwonymi kamieniami.

Jak najszybciej do namiotu, żeby rozgrzać wychłodzone ciało i rozmasować przemrożone palce. Niestety w środku wcale nie było cieplej. Rozpoczął się mozolny proces gotowania wody. Po raz pierwszy maszynka Prymusa nie zdawała egzaminu i zagotowanie wody zajęło nam ponad godzinę. Do dziś pamiętam ten niepowtarzalny smak herbaty przesiąkniętej dymem łapczywie popijanej z okopconego garnka. W takich momentach nic na świecie się nie liczy, tylko ten jeden łyk ciepłej herbaty.

Na zewnątrz dudniło, zmęczenie dawało się we znaki, a mimowolne skurcze mięśni nóg były naprawdę uciążliwe. Zasypiałem z nadzieją, że jutro będzie lampa i temperatura o kilka stopni wyższa. Kiedy w nocy temperatura w namiocie drastycznie spadła, obudziłem się w konwulsjach. Organizm automatycznie bronił się przed wyziębieniem. Co tu wiele gadać, miotało mną jak szatan.

Z oposami i kiwi

Powoli dzień dobiega końca. Nad doliną góruje Mount Rolleston z pięknie odsłoniętym lodowcem Crow Glacier. Wydaje się to idealnym miejscem na nocleg. Nadal jesteśmy w górze rzeki i naprawdę trudno jest znaleźć choć maleńki wypłaszczony teren pod nasz namiot. Po dość wyczerpujących poszukiwaniach rozbijamy się na maleńkim skrawku mchu i trawy. Jest tam miejsce tylko na nasze materace. Plecaki już nie mieszczą się w przedsionku, bo jest zajęty przez wyrastający obok krzak. Można powiedzieć, że to taka roślinność w naszym tymczasowym domu. Któż z nas nie ma choćby małej doniczki z kwiatkiem lub bukietu w przedpokoju?

Brak miejsca na biwak w Crow Valley w niczym nas nie zniechęcił. Rozstawiamy namiot na małej kępce trawy porośniętej dookoła bujnym i soczyście zielonym mchem.

Biwak w chmurach

Na znacznej wysokości daje się odczuć inną atmosferę niż w obozach poniżej. Tutaj nie przychodzi się wypoczywać. Na tej wysokości wręcz nie można już myśleć o dobrym wypoczynku. Każdy jest skupiony na celu wyprawy, na zdobyciu góry. Stąd dzieli nas już tylko jeden dzień ataku szczytowego od pełnego sukcesu. Tylko jak najkrócej tu siedzieć i zbierać się na dół. Z pewnością biwak na tej wysokości nie należy do najbardziej komfortowych.

Gramolimy się do środka namiotu i spędzamy większą część dnia na nicnierobieniu. Tutaj za wiele się nawet nie da robić. Wszystkie czynności mają raczej na celu zmniejszenie dyskomfortu i osiągnięcie najniższego stanu energetycznego. Trzeba tu jakoś w końcu wypocząć. Nikt tak naprawdę nie chce tutaj długo siedzieć. Dopiero tutaj zaczyna się odczuwać wszelkie niewygody związane z przebywaniem na dużej wysokości.

Gdzieś zagubieni między chmurami pośród pustych namiotów.

W jurcie pasterskiej

Wszystkie troski i zmęczenie momentalnie odchodzą, po ułożeniu zaprzątanej zmartwieniami głowy na wygodnym posłaniu. Jest już zupełnie ciemno, kiedy żar dnia ustępuje miejsca świeżemu i rześkiemu powietrzu. Jak tu w takim momencie nie wyjść na zewnątrz i rozkoszować się zupełnie innym obliczem pustyni. Tego samego zdania jest też pobliskie stado kóz. Kiedy tak siedzimy na progu naszego geru, podchodzi ku nam dość niepewnym krokiem mała, kudłata kózka. Widzimy jak niezdarnie próbuje podrapać się w miejsce skąd wyrastają jej rogi, więc wyciągam przyjaźnie rękę by jej nieco ulżyć. Gdy tylko przestaję, kózka zbliża się jeszcze bardziej i lekko szturcha drobnym kopytkiem prosząc o więcej. Od tej pory kreuje się w naszych głowach plan posiadania takiej rezolutnej kózki w naszym obejściu.

Z owczej i koziej wełny wytwarza się filc, który stanowi ważny budulec jurt – izolację od chłodu i upału. Filc to naturalny klimatyzator, bo doskonale reguluje temperaturę wnętrza mongolskiego domu. Dlatego też bez wielkich osiągnięć techniki za dnia, podczas nawet największego skwaru można w środku geru osiągnąć przyjemny komfort termiczny, który na zewnątrz przychodzi dopiero o zmroku.

Życie na pustyni nie jest beztroskie, jednakże jurta z wygodnym łóżkiem zdecydowanie może umilić bytowanie.

Na lodowcu

Pogoda dzisiaj jest bardzo ładna, można rzec, że od samego początku jest ciepło i słonecznie. Rozkładamy się na świeżym powietrzu i przez większość dnia wylegujemy na słońcu. Co jakiś czas uzupełnimy płyny lub przekąsimy jakiegoś kabanosa. W tej beztrosce mimochodem spoglądamy tylko na Pik Lenina i debatujemy o możliwych trudnościach tam w górze. Kiedy podstawowe potrzeby z piramidy Abrahama Masłowa są już zaspokojone, pora także pomyśleć o tym co dobre dla ducha. Jak widać Rok 1984 George’a Orwella dla Kuby był doskonałym wyborem.

Kabanos, guma rozpuszczalna, wygodna karimata i dobra książka. Niczego do szczęścia pod Pikiem Lenina nie trzeba.

Z koniami

Późnymi popołudniem docieramy do obozu, gdzie czekają na nas rozstawione namioty a stół ugina się od pyszności. W rzece zmywamy z siebie kurz i trud, studzimy poobijane w siodle kości. Woda jest zaskakująco ciepła, mimo że nurt na niektórych odcinkach Dniestru jest dość wartki. Zbrucz natomiast leniwie przepływa przez swoje koryto, tak więc można odnieść wrażenie, że jest jeziorem. Przypomina mi się wtedy śpiewana przez koniarzy piosenka „Ataman”, która opisuje marazm i stagnację kozaczego żywota.

Wieczorem, po kolacji rozpalamy ognisko. Ktoś wesoło przygrywa na harmoszce, znów ktoś inny swoim cienkim, choć donośnym głosikiem wyśpiewuje ukraińskie pieśni ludowe: o cyganach, o miłości, o zdradzie… Na bezchmurnym niebie zapalają się latarnie gwiazd. Płomienie wesoło pełgają po ustawionych na sztorc polanach. Muzyka cichnie, ale przyroda nadal wygrywa swoją wieczorną melodię na skrzypcach świerszczy i żabim rechotem. Zmęczeni zasypiamy dookoła ogniska, które żarzy się jeszcze do rana. Czasami słychać parskanie koni uwiązanych między drzewami.

Tak samo koniom jak i zmęczonym jeźdźcom należy się odpoczynek.

Na niestrzeżonej granicy z Rosją

Pomimo, iż lodowiec nie sprawiał większych trudności, na Uszbiańskie Plateau doszliśmy niemiłosiernie wymęczeni. Co pięć kroków chwila na wytchnienie. Nie było mowy, żebyśmy tego dnia poszli dalej. Należałoby wejść na pokaźnych rozmiarów serak majestatycznie górujący nad nami, a to jest już wyzwaniem samym w sobie. Na Plateau rozbiliśmy nasze trzecie obozowisko. Okolice były przecudne, cisza i spokój uderzały zewsząd.

Po wyczerpującym dniu podejścia z bambetlami na 4000 metrów choroba wysokościowa dała się we znaki. Nie byliśmy do końca pewni, czy uda nam się przez noc zaadoptować. Wiedzieliśmy też, że jeszcze tylko jeden dzień pogody przed nami. Pamiętam, że w nocy miałem straszny katar i z trudnościami oddychałem tylko jedną dziurką. Tak sobie myślałem, że nie dość, że nie ma tlenu w powietrzu to jeszcze nawet tych śladowych ilości nie jestem w stanie dobrze przyswoić. Rano już nie było tak źle i nawet miałem solidny apatyt.

Biwak na Uszbiańskim Plateau. Na horyzoncie pokaźny masyw Elbrusa.

Na lotnisku, ale na dziko (-:,

Jednak nie zawsze możemy mieć namiot ze sobą. Co w takiej sytuacji uczynić, kiedy słońce jest już na styku linii horyzontu? Czasami trzeba odnaleźć się w zastanym środowisku w najbardziej dla nas korzystny sposób. Niejednokrotnie wiąże się to z obłaskawieniem surowych strażników lotnika.

Dla zmęczonego podróżnika każde miejsce może okazać się idealne do spania.

A w jakim najdziwniejszym miejscu Wam przytrafiło się biwakować?