Wiedzieliśmy, że miejsce to cieszy się rosnącą popularnością wśród turystów i warto tam pojechać. Chyba dlatego, że biura podróży spłaszczały wizerunek tego państwa, jakoś nas tam specjalnie nie ciągnęło. Nasza przygoda z Tajlandią zaczęła się dość nietypowo. Pewnego zimowego popołudnia, gdzieś na dalekiej północy poznaliśmy niewysoką Azjatkę. Figlarna fryzura i barwny strój powiedział nam o tej dziewczynie więcej, niż ona sama zdołała wyrazić to werbalnie. To była Mimi. Energiczna i wesoła dziewczyna z Bangkoku. Dzięki niej powoli i sukcesywnie poznawaliśmy tajską kulturę i zwyczaje. Tajlandia w opowieściach Mimi spodobała nam się tak bardzo, że postanowiliśmy ją sami zobaczyć. I tak to się właśnie zaczęło..
Ojczyzną największego posągu Buddy zrobionego ze złota jest właśnie Tajlandia. Podobiznę wykonano prawdopodobnie w Ajutthaja, a po upadku metropolii został przewieziony do Bangkoku i ukryty pod warstwą gipsu. W takiej zapomnianej formie ponad pięć ton złota przetrwało więcej niż 200 lat. Został odkryty przypadkowo i aktualnie jest przedmiotem kultu oraz cieszy oczy turystów. W Bangkoku jak i całej Tajlandii na każdym kroku można spotkać miejsca kultu buddystów oraz różne formy posągów przedstawiających podobiznę Buddy. Pomimo tej obfitości da się zauważyć podobieństwa. Istnieje pewna konwencja w ułożeniu loków, znaku na czole, mimice twarzy, kształcie małżowiny usznej, zmarszczkach na szyi, sylwetce, czy też gestykulacji.
W północnej Tajlandii możemy wyróżnić w wizerunku Buddy trzy podstawowe kształty twarzy: okrągły (Phra Singh), obły (Thai Ping) lub kwadratowy (Mon Hariphunchai). Kształt i ułożenie brwi, oczu, powiek, nosa, regionu górnej wargi, ust oraz policzków także są odzwierciedleniem odpowiedniej konwencji. Jako ciekawostkę możemy dodać, że rozszerzone małżowiny uszne świadczą o pochodzeniu Buddy z lini królewskiej. Jako młody książę z pewnością nosił ciężkie ozdoby na uszach, które rozciągnęły płaty uszne i uwydatniły otwory w nich. W niektórych interpretacjach właśnie takie pokaźne uszy świadczyły o cesze nieograniczonego zmysłu słuchu mającego kluczowy wpływ w postrzeganiu świata. Dla bardziej wnikliwych polecam książkę Carol Stratton pod tytułem Buddhist Sculpture of Northern Thailand.
Z czego słynie Tajlandia? Pierwsze skojarzenia przywołują na myśl bezludne wyspy, ruiny świątyń buddyjskich, seksturystykę i masaż. Masaż nie zawsze musi być z niespodzianką, żeby dostarczył niezapomnianych wrażeń. Będąc w Tajlandii sprawdzenie wszelakiej maści masaży jest wręcz konieczne. W każdym nowym miejscu zanim znaleźliśmy zakwaterowanie już wiedzieliśmy, gdzie jest najbliższy masaż. Do wyboru są różniste warianty i każdego trzeba spróbować. To prawdopodobnie dlatego cena jednego masażu jest porównywalna ze zwykłym posiłkiem. I tutaj warto sobie zadać zasadnicze pytanie. Czy oby warto zapychać kichę, czy może lepiej doświadczyć odnowy ciała i ducha?
Dla nas odpowiedź był oczywista zwłaszcza, że lokalna flora bakteryjna nie najlepiej wpływała na naszą perystaltykę jelit. Na wstępie zaczęliśmy od niewinnego masażu pleców i wtedy wpadliśmy w wir. Potem były masaże ziołowe, z olejem, masaż stopy itp. i sesje stawały się coraz dłuższe. Czuliśmy, że nasze ciała wchodziły na wyższy poziom odczuwania. Pod koniec szukaliśmy już tylko masażu gdzieś na obrzeżach miasta od masażystów, których staż mierzony był ilością zmarszczek na twarzy. Pełny masaż tajski to jest coś czego nam brakuje na Starym Kontynencie. Po takim seansie podrapanie się palcem u stopy za uchem nie stanowiło większego wyzwania.
Media i popularne portale internetowe poświęcone twardej turystyce (ang. hard tourism) wykreowały skojarzenie Tajlandii głównie z egzotyczną kuchnią i seksturystyką. Słyszało się o tej słynnej ulicy Kaosan Road – mekce turystów, gdzie przyuliczne stragany uginają się od pamiątek, można w miarę dobrze zjeść i zrelaksować się w salonie masażu. Prawdziwy klimat stolicy poznajemy jednak oddalając się od zatłoczonego centrum. Wystarczy skręcić w kilka uliczek dalej od deptaku Kaosan, aby zobaczyć jak toczy się życie codzienne mieszkańców miasta. Życie zupełnie niezwiązane z usługami turystycznymi. Ot, sprzedawcy jarzyn, albo małe bary goszczące tylko lokalsów. I nikt nie próbuje nam wcisnąć garnituru lub podobizny Buddy.
Bangkok - jedna noc nie wystarczy
Pełna nazwa Bangkoku to กรุงเทพมหานคร อมรรัตนโกสินทร์ มหินทรายุธยา มหาดิลกภพ นพรัตนราชธานีบูรีรมย์ อุดมราชนิเวศน์มหาสถาน อมรพิมานอวตารสถิต สักกะทัตติยวิษณุกรรมประสิทธิ์, co mniej więcej oznacza Miasto Aniołów, Wielkie Miasto Nieśmiertelnych, Wspaniałe Miasto Dziewięciu Klejnotów, Siedziba Króla, Miasto Królewskich Pałaców, Dom Wcielonych Bogów, Wzniesione przez Visvakarmana na rozkaz Indry. Ufff…, chyba udało się to opisać, jednakże nie trudno jest znaleźć inne tłumaczenie. Gdyby zapytać mieszkańca Bangkoku, co oznacza pełna ceremonialna nazwa miasta, prawdopodobnie miałby problemy, ponieważ wywodzi się bardziej z Sanskrytu i Pali niż tajskiego. Jako ciekawostkę warto dodać, że jest to najdłuższa nazwa geograficzna na świecie.
Po Bangkoku poruszamy się promami, które kursują punktualnie i szybko, bo bez korków. Przez miasto meandruje rzeka Menam (taj. Chao Phraya), która znacznie ułatwia transport osobowy. Polecamy także Skytrain (taj. รถไฟฟ้าบีทีเอส) – rodzaj transportu kolejowego poprowadzony przez estakady. W taki sposób można bardzo łatwo uniknąć natrętnych taksówkarzy i upierdliwych tuk-tuków żerujących na zdezorientowanych turystach w zgiełku osnutego nocnym niebem Bangkoku. Kiedyś w bardzo szybki sposób tak właśnie dostaliśmy się do kina w zakorkowanym centrum miasta. Myślę, że warto napisać kilka słów więcej o tego rodzaju rozrywce w Bangkoku. Dla amatorów kina z większymi wymaganiami powstały takie miejsca jak Paragon Cinemaplex (taj. พารากอน ซีนีเพล็กซ์, ale jest też kilka innych do wyboru), gdzie komfortowo urządzone sale zachęcają swoim ciepłym wystrojem. Oddzielne sektory dla dwojga z ekstremalnie wygodnymi fotelami i lampką szampana pozwalają doświadczyć nowych doznań. Rada dla zmarźluchów, zdecydowanie polecamy zaopatrzyć się w dodatkowy koc, gdyż klimatyzacja potrafi naprawdę wymrozić nam kości.
Wrzuć coś na ząb
O gustach kulinarnych można rozmawiać w nieskończoność. Jednak to co ma do zaoferowania Tajlandia zdecydowanie odbiega od europejskiego wyobrażenia o jedzeniu. Wszechobecna natura ma znacznie więcej do zaoferowania i wystarczy tylko odrobina finezji, żeby apetycznie przyrządzić każdego ruchomego stworka. Pisząc stworka mamy tutaj na myśli wszelkiego rodzaju ślimaki, skorupiaki, robaki, ptactwo i kto wie jeszcze co. Jako zapaleni smakosze bigosu i ogórków kiszonych mieliśmy wewnętrzne opory, żeby spróbować wszystkiego i chyba tego nie żałujemy. Jednakże dla każdego amatora owoców morza znajdzie się coś ciekawego na ząb… i chrupiący owad w panierce.
Warto czasem zapuścić się gdzieś do wnętrza bulgoczącego niczym woda na ogniu bazaru, gdzie każdy człowiek pędzi za swoimi sprawami. Jako całość tworzy to na pozór chaotyczny układ, jednak po bliższym przyjrzeniu się stanowi sprawnie naoliwioną maszynę. Tak to właśnie działa w społecznościach o zdecydowanej gęstości zaludnienia.
W małej restauracyjce na rogu uliczek panie w słomianym kapeluszu na głowie zawijają coś w liście bananowca, tuż obok w samym przejściu bezdomny wygrywa na piszczałce melancholijne dźwięki, dalej różnokolorowe materiały mienią się w promieniach słońca a egzotyczne owoce jednocześnie kusza i niepokoją swoim kształtem i zapachem. Czas na obiad, pusty żołądek natrętnie się przypomina i paraliżuje wszelkie działania.
Zaraz za winklem w ciemnej uliczce był przenośny bufet na kółkach, gdzie najbardziej wymyślna potrawa kosztowała trzy baty. Poprosiliśmy o te kulki mięsne w rogu, tamten biały makaron i kilka tych fajnych zielony listków. Z tego co zostało podane wyszło gaeng jeut look chin (taj. แกงจืดลูกชิ้น), czyli typowe danie w każdym przydrożnym barze, gdzie zwykli się stołować lokalni. Z pewnością stołowanie się w lokalnych barach na kółkach lub małych restauracyjkach poza zgiełkiem turystycznym jest przygodą samą w sobie i na pewno nie uszczupli zasobów naszego portfela. Warto jednak mieć na względzie, że warunki sanitarne są inne i nasz układ trawienny musi być przystosowany do lokalnej flory bakteryjnej. W okresie adaptacyjnym przewodu pokarmowego mogą nas spotkać nieoczekiwane perturbacje i w skrajnym przypadku zakłócić harmonię naszego ciała. Ja osobiście w owym okresie przejściowym bazowałem swoją dietę na hamburgerach.
Rajskie plaże
Z dala od zgiełku wielkiego miasta kryją się zupełnie nieopodal urokliwe miejsca. Mała drewniana łódka napędzana warkoczącym silnikiem tnie dziobem fale lazurowego morza. Śruba tylko lekko zanurzona, żeby nie zniszczyć znajdujących się pod dnem łodzi ogrodów koralowców. Tu i ówdzie kolczasty jeżowiec łypie swoim błękitnym okiem. Nie daj się zwieźć, nie podchodź za blisko, nieuważne traktowanie jegomościa może się zakończyć pokłuciem i upierdliwie bolącym kolanem.
Nawet pomimo wyraźnych śladów ciężkiej turystyki właśnie tak sobie wyobrażałem rajskie wyspy gdzieś na samym końcu świata. Gdzie mały krab pustelnik przebiera nóżkami w swojej przyciasnej muszli lub gdzie inny nader wojowniczy krab stara się przegonić swojego sąsiada z właśnie co wykopanej jamki. Po kilku godzinach obserwacji wieczornych zmagań krabów na plaży do teraz nie mogę zrozumieć, dlaczego zawsze na dwie jamki przypadały trzy kraby. Przecież plaża wydawała się taka rozległa. Widocznie w naturze już o to chodzi, że zawsze za nami kroczy cień współzawodnictwa.
Równie dużo dzieje się pod powierzchnią wody. Nawet tuż przy brzegu wystarczy zanurzyć głowę pod wodę, żeby zobaczyć małą piaskową rybkę strzegącą swojego terytorium. Jej złowrogie spojrzenie potrafi odstraszyć każdego intruza, a stanowczy atak na lewe kolano zniechęca do jakiejkolwiek późniejszej konfrontacji. Malezyjskie wybrzeże i rafy koralowe uważane są za najbardziej atrakcyjne na świecie, a temperatura wód powierzchniowych w Morzu Andamańskim nie spada poniżej 25 stopni. Istny raj dla miłośników nurkowania.
Patrząc na mapę widać, że prawie zewsząd Tajlandia jest otoczona wodą. Złożona linia brzegowa obfituje w szereg zatok i zatoczek okalanych chaotycznym układem wysp i wysepek. Takie uwarunkowania nie tylko przyczyniły się do dynamicznego rozwoju turystyki (t.j. plażowanie, nurkowanie, wędkowanie, itp.), ale znacznie wcześniej do rozwoju cywilizacji współegzystującej w symbiozie z wodą. Mam na myśli tutaj całe osiedla mieszkalne wybudowane na palach, skomplikowany system transportu wodnego, wymyślne sposoby pozyskiwania darów morza połączone razem z handlem.
Pływający bazar
Charakterystyczne dla Tajlandii są targi na wodzie (ang. floating market). Kolorowe łódki przepełnione przeróżnymi towarami przybijają do brzegu. Jedna łódka pod ciężarem pękatych durianów ciężko unosi się na wodzie, na innej widać świeże owoce morza. Stanowią one swego rodzaju przedłużenie lądu, gdzie w wąskich alejkach tłoczą się potencjalni klienci. W jednym miejscu można zakupić składniki na obiad, w innym ciekawe stroje z różnych stron kraju, zjeść dobry i tani obiad oraz ucieszyć dziecko kolorową zabawką. Wygląda na to, że pokolenie Jarmarku Europa idealnie by się odnalazło w takim miejscu. Niestety raczej marne szanse, aby Europejczyk wytargował jakąś okazjonalną cenę dla siebie.
Ajutthaja - dawna stolica Tajlandii
Bogactwo kultury Tajlandii nie tylko się przejawia w urozmaiconej kuchni, o której już wcześniej wspomnieliśmy, ale też w historii, która nierozerwalnie łączy się z religią. Początek historii Tajlandii takiej jaką znamy wiąże się z migracją Tajów. Był to lud z południowo-zachodniej części współczesnych Chin, który przemieszczał się w X–XII wieku. Tajowie opanowali dorzecze Menamu, zasymilowali żyjących tu Khmerów. Nie była to całkowita dominacja, ponieważ Tajowie przejęli od Khmerów wiele elementów kultury i religii – buddyzmu. W 1350 założono w dolinie Menamu Ajutthaję, stolicę królestwa. Był to początek wielkiej państwowości, która objęła prawie cały Półwysep Indochiński.
Czy widzieliście kiedyś film Tomasza Bagińskiego zatytułowany Katedra? Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, zrobił na mnie duże wrażenie. Tak samo wpłynął na mnie zapomniany świat dawnej cywilizacji Ajutthaji, która liczyła sobie w czasach świetności około miliona mieszkańców. Nie jest zaskoczeniem, że miasto poprzecinane było siecią kanałów, a znaczna część populacji żyła na łodziach. Dzisiaj pozostałości tej architektonicznej świetności powoli zarastają dżunglą. Aby poznać nie tylko taką Tajlandię, o której śpiewa Murray Head w One Night in Bangkok, warto zwiedzić ruiny dawnej stolicy. Nie dajmy się zwieść powszechnym przekonaniom w mediach i przewodnikach, że Tajlandia to tylko Khaosan Road i nocne życie na granicy przyzwoitości. Do dziś buddyzm jest dominującą religią i jej wpływ na życie mieszkańców można zobaczyć na każdym kroku.