Na Ukrainę zawiodły mnie moje dwie namiętności: konie i folklor. Świat z perspektywy końskiego grzbietu jest po dwakroć piękniejszy – tak myślę. A widoki zapierają dech w piersiach, kiedy wąskimi ścieżkami pniemy się po zboczach dolin Dniestru, Zbrucza i Seretu. Bielone ściany kontrastują niebieskimi okiennicami. Ludzie pochyleni nad grządkami kabaczków unoszą głowy i pozdrawiają z daleka. Taka jest Ukraina.

Moja końska przygoda ma swój początek w malowniczej wiosce Monastyrek, położonej nad rzeką Seret. Stąd wraz z pozostałymi uczestnikami rajdu dosiadłszy koni ruszamy w drogę. Trasa siedmiodniowego rajdu wiedzie przez najpiękniejsze zakątki Ukrainy. Tereny Wschodniej Galicji, Podola i Wołynia mają dla Polaków znaczenie historyczne, ponieważ to tu przebiegała niegdyś granica Królestwa Polskiego. Tu również toczy się akcja „Ogniem i mieczem” czy „Pana Wołodyjowskiego”.

Naszym przewodnikiem jest rozgadany i zawsze uśmiechnięty Wołodia. Nosi on skórzany kowbojski kapelusz a na popasie z zapałem opowiada jak to było „za Sojuzu”. Z jego ogorzałej twarzy bije serdeczność i szczerość, więc może dlatego po kilku dniach odnoszę wrażenie, że znamy się od lat. Wołodia pracował kiedyś jako trener wyścigowych koni w państwowej stajni w Tarnopolu, lecz dziś jego styczność z końmi ogranicza się do prowadzenia rajdów. Na popasie i w obozie odpowiada za opiekę nad końmi. Pozostała część załogi to Wala, Misza i Dima, którzy także doglądają koni, siodłają je, karmią i czyszczą. Jest też kucharka Luba – wirtuoz ukraińskich kulinariów, a jej królestwo to kuchnia zaaranżowana w naczepie wojskowego Stara. Luba serwuje barszcz ukraiński z pampuchami w czosnkowym maśle, pierogi i pieczoną paprykę z kaszą gryczaną. Na stole zawsze ląduje też sało, czyli słonina, czosnek i gorzałka. Te trzy składniki naszej rajdowej diety rzekomo mają istotną funkcję – sało daje energię, czosnek to antybiotyk, a gorzałka jest jak narkotyk – wyjaśnia Zbyszek, koordynator rajdu.

Wsi wesoła, wsi szczęśliwa

Rozmaite widoki karmią nasze oczy, kiedy przemierzamy ukraińską ziemię. Bajecznie kolorowe ściany domów wykładane są czymś w rodzaju glazury. Pola słoneczników, kukurydzy, rzepaku albo soi ciągną się po sam horyzont. Kiedy przemierzamy pożółkłe rżyska albo bezkresne łąki, konie same rwą się do galopu. Ulgę w upale przynoszą zaś bukowe lasy. Ludzie we wsi pozdrawiają zza płotów i unoszą ciekawie głowy znad grządek przydomowych warzywniaków. Wołodia uczy nas podstawowych zwrotów powitalnych, dzięki czemu łatwiej nam nawiązać kontakt z miejscową ludnością. Poczciwe, złotozębne uśmiechy ukazują się na spracowanych twarzach gdy z siodła pozdrawiamy ludzi słowami „Daj Boże szczascia”.

Co tu robicie? Wy turyści? – Pyta nas jedna z młodszych kobiet zgromadzonych w czasie ludowego święta w miejscowości Uścieczko. Nie może uwierzyć, że przyjeżdżamy tu dla przyjemności, aby podziwiać ukraiński folklor i środowisko naturalne. Kogo może zachwycić zagon ogórków, albo złocisty łan pszenicy? Pagórkowaty horyzont albo meandrująca rzeka może i ładnie wygląda na pocztówce, ale żeby spędzać tu urlop?

Ukraińska wieś jednak urzekła mnie prawdziwie. Domostwa i zagrody wyglądają jakby przeniesiono je ze skansenu. Drogę przebiegają nam kury z kurczętami, indyczki z całym zastępem młodych, a gdzieś z głębi podwórza odzywa się napuszony indor. Taki sielski widok to już rzadkość na polskiej wsi, która w dobie modernizacji straciła swój unikatowy charakter.

Zdarza się, że zabłądzimy i wtedy krążymy po okolicy szukając drogi, która ominie świeżo zaorane pole, albo ruchliwą trasę z trąbiącymi na widok koni autami. Czasami trzeba też zsiąść z konia i poprowadzić go wąskim, kamienistym wąwozem, tak aby nie pokaleczył pęcin. A żar z nieba leje się niemiłosiernie na przykryte czapkami głowy. Ulgę przynosi lodowata woda ze studni – bywa, że pita wprost z wiaderka – albo zimny kwas chlebowy nalewany „z kija” do plastykowych kubeczków.

Historia

Na drodze naszego rajdu napotykamy historyczne perełki. W Kudryńcach Wołodia pokazuje nam most na Zbruczu, który stanowił kiedyś przejście graniczne między Rosją i Austro-Węgrami. Tam za rzeką mieszkają Moskale – mówi i pokazuje ręką na drugi brzeg. W istocie, mieszkańcy wschodniej Ukrainy identyfikują z Rosjanami. W II Rzeczypospolitej miejscowość była siedzibą gminy Kurdyńce w powiecie borszczowskim województwa tarnopolskiego. Nad wioską górują ruiny jednej z największych twierdz polskich, zbudowana przez Herburtów na początku XVI wieku. W Kudryńcach na jeden dzień wierzchowce zamieniamy na konie mechaniczne i ruszamy do Chocimia i Kamieńca Podolskiego. Twierdza w Chocimie usytuowana jest na wysokim skalistym brzegu Dniestru, co znacznie utrudnia zdobycie budowli. Zamek zbudowano w XIV wieku przez mołdawskiego księcia Stefana III Wielkiego. Miejsce to ma znaczenie historyczne, ponieważ niejedna bitwa przetoczyła się pod chocimskimi murami. W 1661 roku armia Rzeczypospolitej Obojga Narodów pod dowództwem hetmana Jana Chodkiewicza odniosła w bitwie pod Chocimiem zwycięstwo nad armią turecką sułtana Osmana II. Tego samego roku Osman II podpisał traktat pokojowy w Chocimiu, kończąc tym samym dalszą ekspansję Rzeczypospolitej. Niedługo potem Bohdan Chmielnicki, zajął fortecę chocimską do wiosny 1650 roku. W 1673 roku wojska koronne i litewskie pod dowództwem hetmana wielkiego koronnego Jana Sobieskiego odniosły zwycięstwo nad wojskami tureckimi pod wodzą Husejna Paszy. Kamieniec Podolski zachwyca położoną na cyplu twierdzą, która przez pierwszą połowę XVII wieku uznawana była za niemożliwą do zdobycia. W latach 1648-54 twierdzę trzykrotnie oblegali bez powodzenia zbuntowani Kozacy.

Muzyka wieczoru

Późnymi popołudniami docieramy do obozu, gdzie czekają na nas rozstawione namioty a stół ugina się od pyszności przygotowanych przez Lubę. W rzece zmywamy z siebie kurz i trud, studzimy poobijane w siodle kości. Woda jest zaskakująco ciepła, mimo że nurt na niektórych odcinkach Dniestru jest dość wartki. Zbrucz natomiast leniwie przepływa przez swoje koryto, tak więc można odnieść wrażenie, że jest jeziorem. Przypomina mi się wtedy śpiewana przez koniarzy piosenka „Ataman”, która opisuje marazm i stagnację kozaczego żywota. Wieczorami, po kolacji Misza rozpala ognisko. Wala wesoło przygrywa na harmoszce, a Luba swoim cienkim, choć donośnym głosikiem wyśpiewuje ukraińskie pieśni ludowe: o cyganach, o miłości, o zdradzie… Luba śpiewa całym ciałem – jej ramiona podrygują w takt muzyki. Na bezchmurnym niebie zapalają się latarnie gwiazd. Płomienie wesoło pełgają po ustawionych na sztorc polanach. Muzyka cichnie, ale przyroda nadal wygrywa swoją wieczorną melodię na skrzypcach świerszczy i żabim rechotem. Zmęczeni zasypiamy dookoła ogniska, które żarzy się jeszcze do rana. Czasami słychać parskanie koni uwiązanych między drzewami. Rano kogut obwieści poranek, a my ruszymy dalej przed siebie, z ułańską pieśnią na ustach, z zapałem odkrywców, zakochani w Ukrainie coraz bardziej. Żądni galopów po bezkresnej łące, żądni przygody.

Bardzo dziękuję wszystkim Lisowczykom, którzy wraz ze mną uczestniczyli w tej wspaniałej przygodzie. Liczę, że jeszcze się spotkamy 🙂 Dziękuję Lubie za wszelkie dobroci, jakich doznałam przy obozowym stole; chłopakom – Wołodii, Miszy i Dimie za opiekę nad wierzchowcami; i w końcu dziękuję organizatorom: Zbyszkowi, Adamowi i Wiesi za fachowe przygotowanie rajdu.