Wiosna w Danii nie rozpieszcza słońcem, w tym roku wyjątkowo.  W majowe popołudnia zamiast ogrzewać się w słońcu, błogo dyndając w hamaku, ogrzewamy się pod kocem, z kubkiem gorącej herbaty i wpatrzeni w spływające deszczem szyby odkręcamy kaloryfery. Słońce wygląda z za zasłony chmur tylko przelotnie, jak przelotne bywają wiosenne burze. A nawet jeśli już łaskawie obdarzy nas swym ciepłem, to i tak nie czuć, bo przejmujący wiatr znad fiordu ochłodzi zapały spędzania weekendu z perspektywy siodełka rowerowego czy kajaka. Po prostu wyjątkowo zimny maj!

Cappo Cacia
Cappo Cacia

Całe szczęście, długie weekendy przytrafiają się także w państwie Wikingów. Całe szczęście mieszkamy całkiem blisko małego portu lotniczego obsługującego tanie połączenia z miejscami na kuli ziemskiej, gdzie średnia temperatura powietrza w ciągu roku nie spada poniżej 10 stopni. I tak o to pewnego zimnego skandynawskiego popołudnia, zupełnie spontanicznie i bez planowania kupujemy bilety na Sardynię.

Tydzień później siedzimy upakowani w samolocie, obok blado-różowych płowowłosych Duńczyków, i tak jak oni, liczymy na odrobinę ciepła i słońca, bo podobnie odczuwamy już zmęczenie ciągłym chłodem. Trzy dni gastroturystyki, w tym jeden poświęcony nurkowaniu, i jeden – jak się potem okazało – spędzony z butelką wina w hotelu, z powodu nieustającej ulewy. Wystarczy aby nabrać werwy i zmierzyć się z czekającym egzaminem, albo z większym entuzjazmem zabrać się za służbowe obowiązki.

Prosto z lotniska biegniemy do starej części miasta, które zastajemy zaskakująco puste. Wszyscy bowiem gnieżdżą się w restauracjach położonych wzdłuż wybrzeża, otoczonego solidną fortyfikacją, zamawiają kolejną butelkę lokalnego rose, albo ochoczo wsuwają spaghetti z małżami. Wszyscy też są już mocno smagnięci Słońcem w stopniu graniczącym z poparzeniem 1 stopnia, chociaż u niektórych różowy kolor na twarzy wiąże się raczej z zaawansowanym stadium upojenia alkoholowego. Znaczna część gości mówi w bliżej nieokreślonym języku skandynawskim, niemieckim lub angielskim, a średnia wieku waha się w granicach 50-60. Turystyka kwitnie, chociaż to połowa maja.

Prawdziwie ekscytująca część naszej historii nie wiedzie jednak przez uliczki starego miasta ani zabytkowe katedry. Nie znajdziesz nas rozpłaszczonych na plaży. Zabawa zaczyna się następnego dnia, kiedy poznajemy Marco. Ten 56 letni dziarski facet jest instruktorem nurkowania, a jak się potem okazuje, także człowiekiem renesansu, zaangażowanym w ochronę środowiska przyrodniczego Sardynii, lokalnym patriotą, który ponad wszystko ubóstwia swoją maleńką ojczyznę, działaczem politycznym i kandydatem do rady miasta oraz przyszłym wynalazcą i autorem projektu innowacyjnej łodzi motorowej. Ponadto poszczycić się może dyplomem grafika i bogatą biblioteką nagrań oraz fotografii podwodnej. Nieraz gościł w krajowej telewizji, udzielając wywiadu na temat ginącego koralowca, albo potrzeby ochrony terenów przybrzeżnych.

Marco na początku kręci nosem, pogoda niepewna, woda zimna i mokra, w dodatku mętna. Przymierzamy skafandry, wypełniamy druczki o stanie zdrowia, a następnie oglądamy kilka nagrań podwodnych ze zbioru Marco. Następnego ranka ładujemy się do vana i zmierzamy ku maleńkiej przystani, gdzie czeka na nas łódź. Razem z przyjacielem Marco płyniemy do zatoki otoczonej grotami skalnymi, z czego słynie wybrzeże Sardynii w okolicy Alghero. Cappo Caccia majaczy w oddali a my prujemy morskie fale maleńką ale szybką łodzią. Woda jest faktycznie chłodna a flora i fauna już nie tak egzotyczna, jak w Morzu Adamana. Mimo wszystko Marco dba o to, aby nasze zejście było ekscytujące. Najpierw wpływamy do otwartej groty, aby poczuć przedsmak nurkowania w jaskiniach.

Potem pozujemy z rozgwiazdami do zdjęć. Następnie Marco znajduje ośmiornicę i wywabia ją rozkruszając jeżowca, co z kolei przyciąga ryby, będące pożywieniem dla ośmiornicy. Marznę, bo nabrałam wody do skafandra. Z ulgą wypływam na powierzchnię. Pogoda tego dnia jest idealna – zanim wyładujemy łódź i zapakujemy vana, zdążymy się jeszcze nieświadomie opalić. W drodze powrotnej zatrzymujemy się w punkcie widokowym na Cappo Caccia, który stromymi klifami opada w dół, prosto do morza.

Osobny akapit należałoby poświęcić naszemu instruktorowi, bo jak wspomniałam, jest to postać dosyć barwna. Tradycję nurkowania przejął po swoim ojcu, sam zaczął nurkować jako kilkuletni chłopiec. Teraz prowadzi szkołę nurkowania oraz dokonuje eksploracji przybrzeżnych jaskiń – wiele z nich została nazwana i opisana właśnie przez Marco. Ale nurkowanie to tylko jedna z pasji tego niezwykłego człowieka. Mężczyzna jest też zapalonym fotografem i autorem materiałów filmowych, ukazujących podwodny świat, niedostępny dla przeciętnego człowieka. Bo Marco specjalizuje się w nurkowaniu w jaskiniach. Aktywnie przyczynia się też do ochrony wyjątkowych rejonów zatoki – w szczególności obszarów z wymierającym koralowcem czerwonym. Wielokrotnie udzielał wywiadu w krajowej telewizji poruszając ten ważki problem, który zdaje się nie interesować lokalnych władz. Zawodowo wykonuje też techniczne prace głębokościowe.

Biuro Marco mieści się w piwnicy i przypomina raczej warsztat roztargnionego kartografa – kolekcjonera podwodnych śmieci. Pełno tam map i przedziwnych artefaktów wyłowionych w czasie nurkowania. Kilka komputerów niczym centrum sterowania NASA, oraz porozrzucany w nieładzie sprzęt fotograficzny, czy regał z książkami poświęconymi wynalazcom, albo pudła pełne slajdów sprzed wielu wielu lat – tu pracuje człowiek pełen energii i nowych pomysłów. Spędzamy tam kilka godzin wysłuchując skarg na władze lokalne i bezmyślność ludzką. Bo faktycznie, wyspa wydaje się nieco zaniedbana, a przecież jej głównym dochodem jest turystka, i jeśli sytuacja się nie zmieni, ludzie nie będą mieli powodów aby tam przyjeżdżać.

W drodze powrotnej do domu zastanawiam się czy na 3 dni warto pakować walizkę? Czemu nie? Pizza, chociaż możesz ją zamówić do domu, smakuje inaczej z tarasu restauracji, z widokiem na morze. Łamana angielszczyzna kelnera i śpiewny język wypowiadany z pośpiechem, kiedy podsłuchujesz rozmowę wyspiarzy, zapach jaśminu – to wszystko czyni to małe miasteczko na krańcu Sardynii zupełnie wyjątkowym i tak bardzo innym od rzeczywistości, nawet tej niekoniecznie szarej, a jednak swojskiej, powtarzalnej i przewidywalnej.

P.S. Po powrocie okazuje się, że pogoda w Danii jest o niebo lepsza niż na Sardynii. Upały utrzymują się ponad tydzień. Szokująco ciepłe powietrze owiewa moją twarz kiedy stąpam po płycie małego lotniska w Billund. Cóż, pogoda w tym kraju czasami potrafi pozytywnie zaskoczyć.