Komedia pomyłek, czyli witajcie w Malezji

Salamat datang! Witamy – krzyczą plakaty rozwieszone na terenie kampusu Limkokwing Univestity of Creative Technologies. Tu przez trzy tygodnie zgłębiam tajniki sukcesu jednego z Tygrysów Azjatyckich.

Petronas Towers
Petronas Towers

Malaysia Inc.

Cóż – premier Malezji bardzo ambitnie podszedł to kwestii rozwoju społeczno-ekonomicznego ustanawiając cele ujęte pod wspólną nazwą Vision 2020. Jednym z założeń jest osiągnięcie statusu kraju wysoko-rozwiniętego, który nie tylko posiada zaplecze produkcyjne i miano uprzemysłowionego. Malezja stawia na innowację, usługi wyższego rzędu. Ponadto kraj ma funkcjonować i być zarządzane jak przedsiębiorstwo, jak firma, która przynosi zyski – stąd właśnie nazwa Malaysia Icorporated. Dąży do tego aby stać się drugą Japonią. Jednym z kluczy do sukcesu ma być właśnie naśladowanie ścieżki rozwoju Kraju Kwitnącej Wiśni, zamiast zapatrywanie się na kraje Zachodu. Model ten jest zapewne bardziej ideologicznie zbliżony do mentalności Malezyjczyków. Czy na pewno? Wszak Japończycy znani są ze swej punktualności i rzetelności. No i tu zaczynają się schody…

Kraj trzech narodów

Społeczeństwo Malezji składa się z trzech narodowości: Malezyjczyków, Hindusów i Chińczyków. Ten etniczny tygiel nieraz zawrzał, lecz starcia na tle różnic kulturowych i ekonomicznych udało się stłumić i załagodzić, konsekwentnie wprowadzając politykę społeczną mającą na celu wpojenie tożsamości narodowej tym trzem nacjom. 1 Malaysia, People First! Bo kiedy spytasz dzisiaj mieszkańca Malezji rasy żółtej – kto ty jesteś? – możesz spodziewać się, że usłyszysz odpowiedź „Chińczyk”. I nic w tym dziwnego. To tyle tytułem wstępu, aby nakreślić szybki widoczek z Malezji.

Wszystkie te wielkie słowa i obietnice spektakularnego sukcesu gospodarczego brzmią jednak groteskowo przy moich przygodach, jakie dane mi było doświadczać przez ubiegły tydzień. Ba! Zapewne jeszcze nie raz mnie spotka jakaś niespodzianka.

Rubber time

Rubber time to pojęcie, którego nauczyłam się właśnie w Malezji. Umawiasz się na godzinę 10 ale w domyśle wiadomo, że zjawisz się między 11 a 13. To jest właśnie definicja „rubber time” czyli „czas z gumy”. Nasi kierowcy – osoby odpowiedzialne za odbieranie grupy z akademika i dowiezienie nas na miejsce spotkania – są mistrzami realizowania polityki „rubber time”. Wtórują im osoby z działu marketingu Uniwersytetu Limkokwing odpowiedzialni za organizację naszego planu dnia. I tak już pierwszego dnia kierowca spóźnia się 1,5 godziny. Dzięki bogu, przyjeżdża na czas, kiedy wybieramy się do duńskiej ambasady, no bo nie można stracić twarzy w obliczu zachodniego przyjaciela. Ale w pozostałe dni nasz plan ulega wielu zmianom i zaplanowane wcześniej działania zostają odwołane lub przesunięte. Zdarza się też, że od dwóch różnych osób otrzymujemy sprzeczne informacje. Schemat dnia znaczy najwyraźniej tyle co zadrukowany świstek.

Przepraszam, dokąd jedzie ta taksówka?

Jeszcze lepiej rysuje się sytuacja z kierowcami taksówek. Nie należy im ufać, że wiedzą dokąd jadą. Kiedy zmierzam z lotniska do akademika, mój kierowca przez całą drogę wisi na telefonie rozpaczliwie dopytując gdzie do licha jest Villa Desaria, chociaż wcześniej utwierdził mnie w przekonaniu, że zna drogę. Powinnam była coś podejrzewać, kiedy dokonywałam przedpłaty za przejazd w okienku na lotnisku, gdyż wyraz zdumienia i niepewności rysował się na  twarzy kasjerki, kiedy szacowała koszt przejazdu.

Jeszcze zabawniej jest, kiedy o 4 nad ranem wracamy z Kuala Lumpur. Trzy taksówki z całą naszą ferajną krążą po Cyberjaya (miasto-satelita Kuala Lumpur) i szukają właściwego zjazdu. Co poradzić, że autostrada ciągnie się i ciągnie kilometrami, bez możliwości zawrócenia? W rezultacie przez pół godziny krążymy między Cyberjaya a Putrajaya (miasto będące siedzibą administracji państwowej). Pan taksówkarz drapie się po głowie i wzdycha, dzwoni do kolegów. Na światłach trzech taksówkarzy konsultuje się co do wyboru właściwej drogi – bez skutku. Nie pomaga nawet porada zasięgnięta u policjantów, ani na prędce sklecona mapka. Sytuację ratuje kolega, który uruchamia nawigację satelitarną w swoim telefonie i dzięki temu docieramy na miejsce. Strach pomyśleć, co by było, gdy by nie aplikacja Google.

Dzisiaj z kolei jesteśmy umówieni na wizytę w agencji ds. rozwoju małych i średnich przedsiębiorstw. Biedna pani Wan musi na nas czekać godzinę, bo ktoś z marketingu każe naszemu kierowcy jechać do centrum handlowego, którego nazwa brzmi podobnie do nazwy wieżowca, w którym znajduje się siedziba firmy.

Haj-fi super star, super film

High-life i splendor, błysk i połysk. Takimi chcą się nam pokazać – odnoszę wrażenie. Może dlatego wierzą, że niemałą atrakcją dla nas będzie czas wolny w centrum handlowym. Marki takie jak Gucci, Prada, czy Miu Miu to standard. Wypełniając politykę na wzór Wschodu, wciąż jednak zapatrzeni na Zachód Malezyjczycy dumni są ze swojego sukcesu gospodarczego i nie chcą pokazywać takich miejsc jak zapyziałe China Town czy Brickfield. Bo tam zatrzymał się czas. W China Town też co prawda dostać można towary oznaczone markami takimi jak Luis Vuitton, tyle że za kilkadziesiąt a może kilkaset razy taniej. Znana ze sprzedaży podróbek Petaling Street (Jalan Petaling) to targowisko śmieci – rzeczy, które rozpadną się po miesiącu, rozprują się po pierwszym praniu, rozpadną w drobny mak przy pierwszym zderzeniu z podłogą. Ale pokusa posiadania zegarka à la krokodyla skóra z cyrkoniami z napisem Gucci jest taka kusząca, że… jedna z moich koleżanek staje się w posiadaniu trzech zegarków, trzech portfeli i jednej torebki. Druga targuje się o różową koszulę z logo gracza w polo (nie mam pojęcia jaka to marka, ale na pewno jedna z droższych). Ja klnę pod nosem, bo jak tak można! W życiu nie kupiłam podróby i brzydzę się tym procederem okrutnie. Udaje mi się za to upolować orientalną kieckę, bez marki, więc uspokaja mnie myśl, że nie gwałcę praw własności intelektualnej swoim zakupem. To tu powinna być ACTA, a nie u naszych providerów usług internetowych!

Oto, Proszę Państwa jest Malezja… Życzę powodzenia w drodze do wypełnienia planów Wizji 2020. Mam nadzieję, że administracja państwowa i duże przedsiębiorstwa, których dochody wciąż jeszcze stanowią większość GDP, poprowadzą ten kraj do sukcesu. W ślad za nimi podążają prężnie rozwijające się małe firmy. Jedno natomiast musi się tu zmienić – percepcja czasu. Wtedy plan 20 letni będzie można wypełnić w 4 lata. Trzymam kciuki. Szczerze!

Ściskam wszystkich, którzy mnie czytają i do następnego wpisu!

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *