Kiedyś zapytałam pewną Włoszkę o najpiękniejsze miejsce w jej ojczyźnie – bez chwili wahania wskazała Florencję. Zatem decyzja była prosta, podparta dodatkowo korzystnymi cenami biletów. Dodatkowym plusem był wylot z Krakowa – miasta, które darzę ogromnym sentymentem.

No i jestem w Pizie. Wreszcie odpocznę od nieustannego deszczu, który ciągnie się ciężka chmura nad moja głowa jeszcze od samej Danii. Ani w Warszawie, ani w Krakowie nie doświadczyłam ładnej pogody. Za to w Pizie żar leje się z nieba, już od samego rana. 

Z lotniska w Pizie odbiera nas Filippo – nasz gospodarz, o którym (i o samym couch surfingu) napiszę osobno. Powietrze jest ciepłe ale lekkie, mkniemy ulicami miasta w poszukiwaniu pizzerii, która jest wyposażona w prawdziwy piec na węgiel. Pizza jest delikatna i aromatyczna, na cienkim cieście, z niewielką ilością dodatków, a jednak pyszna. Kolacja u Filippe kończy się mistrzowskim pokazem salsy w wykonaniu Moniki i naszego gospodarza, nieudolnym tańcem bachata w wykonaniu moim i Mariano, oraz „tradycyjnym włoskim układem tanecznym” zaprezentowanym przez Filippo oraz Mariano.

Rano, kiedy Monika jeszcze śpi myszkuję w poszukiwaniu zbawczej dawki kofeiny. Po chwili stukam się jednak w głowę – żaden szanujący się Włoch nie będzie miał w domu kawy instant. Okazuje się jednak, ze Filippo zaspał i w pospiechu zabiera mnie na skuterze do pobliskiej kawiarenki na kawę i słodką bułeczkę z delikatnym, kremowym nadzieniem. Mój wybór pada oczywiście na espresso – Filippo zerka z aprobata chwaląc mój wybór. Powiem wam, moi drodzy, ze tak pysznego espresso nie piłam przenigdy – nawet podczas mojej krótkiej kariery kelnerki we włoskiej kawiarni. Delikatna krema na 2 mm grubości, łagodny, lekko gorzkawy ale nigdy cierpki smak… a w oddali lśni bielą Krzywa Wieża. Czy można chcieć więcej?