Ta wyprawa została zorganizowana zupełnie spontanicznie. Pewnego popołudnia znajomy znajomego Kiwi napisał do mnie z dwudniowym wyprzedzeniem, czy aby nie mam ochoty gdzieś załoić w Arthur’s Pass. Chodziło tutaj o legendarną wręcz górę Mt Rolleston, o której wiele osób myśli z rozrzewnieniem, ale nie wie, czy da radę. Ja, jak zawsze, byłem na tak. Tym razem Pati zdecydowała się zostać w domu.

I tak zaczęło się kompletowanie sprzętu w pośpiechu. Ze Starego Kontynentu zabrałem ze sobą tylko osobisty szpej. Buty po dziesięciu dniach górołażenia były w postępującym rozkładzie. Pozostało jeszcze zorganizowanie kilku pętli, liny, i ze sprzętu zimowego raków z czekanem turystycznym na wypadek chodzenia po polach śnieżnych lub lodowcach.
Warto podkreślić, że najwyższe szczyty w Arthur’s Pass sięgają nieco ponad dwa tysiące metrów. Ze względu jednak na inne warunki klimatyczne panujące na Nowej Zelandii, lodowce górskie są bardzo powszechnie spotykane już na 2k metrów. Sam Mt Rolleston jest otoczony lodowcami ze wszystkich stron za wyjątkiem legendarnej północnej ściany (Otira Face).

Zgodnie z pierwotnym planem mieliśmy wyruszyć z samego rana i rozpocząć graniówkę od Mt Philistine, następnie po pokonaniu pokaźnej grani zdobyć trzy wierzchołki Mt Rolleston (High, Middle, Low Peaks) i wrócić do doliny rzeki Otira przez Otira Slide na odcinkach z dość niestabilną pokrywą wiecznego śniegu. Ogólnie zapowiadała się niezła wyrypa!

Sprawdziliśmy pogodę na kilka godzin przed wyjazdem z Christchurch, żeby zminimalizować ryzyko dupówy, spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy w drogę do Arthur’s Pass Village. Przy pełni księżyca spojrzeliśmy na Otira Valley, zapowiadała się idealna lampa. Nocleg w schronisku Kennedy Lodge, które należy do Canterbury Mountaineering Club był zaskakująco komfortowy, więc pobudka o piątej rano nie stanowiła problemu.

Wyprawę rozpoczęliśmy z samego dna doliny Otira. Było jeszcze ciemno, więc pomimo łysego święcącego w pełni światło z czołówek było nam pomocne. Szybko doszliśmy do miejsca przekroczenia potoku, gdzie musieliśmy zboczyć ze szlaku w kierunku Mt Philistine po piargu składającym się z osypujących się drobnych okruchów skalnych. Tutaj musieliśmy trochę zaczekać aż się rozjaśni, żeby nie błądzić przy podejściu.

Od tego momentu musieliśmy się zdać na własną orientację w terenie oraz sporadycznie występujące kopce (ang. cairn) znaczące najwłaściwszą trasę. Pokonując stromizny co rusz porośnięte trawami i roślinnością karłowatą dotarliśmy na pierwszą bulę. W tym momencie pierwsze promienie słońca przebiły się przez sąsiadujące pasma gór. Lód i szron zaczęły ustępować. Z tego miejsca na Mt Philistine prowadziła już tylko przyjemna droga po ostrych złomiskach.

Niesamowite wrażenie zrobiły na mnie góry o poranku widziane z Mt Philistine. Stąd też było widać całą grań i w oddali trzy wierzchołki Mt Rolleston. Jeszcze daleka droga przed nami, więc po kilku zdjęciach do panoramy i energetycznym batonie wyruszyliśmy w dalszą drogę. Pierwsze odcinki grani ponad Rolleston Glacier były bez większych trudności. Miejscami trafiały się odcinki, gdzie musieliśmy się trochę pogimnastykować. Wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, czy oby ten stopieniek wytrzyma pod moim ciężarem. Skała była bardzo krucha.

Po niecałych dwóch godzinach należycie już rozgrzani dotarliśmy do kluczowego odcinka grani. Stąd droga prowadziła prosto na sam szczyt, który jednak w dalszym ciągu wydawał się daleko. Simon, to właśnie ten kolega kolegi Kiwi, powiedział, że słyszał o ludziach, co pokonali ten odcinek bez asekuracji. Postanowiliśmy postąpić tak samo, jak tylko skała nam na to pozwoli. Muszę przyznać, że z plecakiem pełnym bambetli żywcowaliśmy miejsca ponad czwórkowe w kruchej skale. Była ekspozycja i była adrenalina, więc szybko nam to wszystko szło.

I tak dotarliśmy na najwyższy wierzchołek Mt Rolleston i zarazem najwyższy w okolicy. Pocięty szczelinami majestatyczny Crow Glacier mienił się wieloma odcieniami błękitu i zieleni w promieniach silnego jeszcze popołudniowego słońca. Lekko zmęczeni, ale pieruńsko zadowoleni podziwialiśmy widoki. Niedługo to trwało, gdyż zbierające się chmury zmusiły nas do szybkiego działania. Byliśmy dopiero w połowie drogi i jeszcze dalsze trudności były przed nami. Mt Rolleston znajduje się pośrodku Alp Południowych, dupówa mogła przyjść zarówno ze wschodu jak i zachodu. Nisko wędrujące chmury, które bardzo lubią zatrzymywać się na dłużej właśnie na tym szczycie, mogły nam bardzo popsuć humory. Zalegające mleko mogło nas spowolnić a nawet uniemożliwić kontynuację.

Kiedy człowiek jest już trochę zmęczony i obolały, trudności, duża ekspozycja i krucha skała jakoś już nie robią większego wrażenia. Sam nie wiem, kiedy weszliśmy na Middle Peak i potem na Low Peak. Płynnie i z gracją zrobiliśmy całą grań. Po krótkiej przerwie na Low Peak i zdjęciach do następnej panoramy poszliśmy w kierunku Goldney Ridge. Otira Slide z naszej perspektywy nie wyglądało ciekawie. Był to wąski żleb dokładnie wymoszczony drobnymi, osypującymi się kamykami, na końcu którego leżała niestabilna, topniejąca i w konsekwencji odstająca od skały pokrywa śniegu. Poszliśmy więc dalej granią w poszukiwaniu lepszego miejsca do zejścia.

Poszliśmy, gdzie nas skała puszczała. Byliśmy już na bezpiecznym terenie i pokonanie wszystkich progów, przetrawersowanie wszystkich urwisk, zejście po piargach i wędrówka rumowiskami były tylko kwestią czasu. Pomimo, iż byłem już wtedy dość zmęczony, działanie w skalnym terenie z dala od ludzkich siedlisk sprawiało mi niezmierną przyjemność. Co i rusz zmieniający się układ chmur i oświetlenie lodowców tworzyło niepowtarzalne obrazy. Niektórych z nich nie udało mi się uwiecznić na karcie pamięci, ale pozostaną w mojej głowie.

Bardzo dobrze też pamiętam moment, kiedy doszliśmy do pierwszego strumyka. Orzeźwiający smak czystej wody spijanej z zielonego mchu po całym dniu wyczerpującej górskiej wędrówki jest czymś niezapomnianym. Chwilę potem doszliśmy do szlaku turystycznego prowadzącego wzdłuż rzeki Otira z dna doliny do podnóża Otira Face. Pomimo dokuczliwie doskwierających małych i ostrych kamyków w butach i przenikliwego, promieniście się niosącego bólu w stawach czułem się lekko i zadowolony po dobrej graniówce.