Co jakiś czas dochodziły do mnie w Christchurch pogłoski o pewnym tajemniczym miejscu, gdzie niezmierzone wody oceanu gwałtownie się zderzają z drżącym lądem, gdzie ostre skały urwistych brzegów z trudem opierają się spiętrzonym falom. Gdzie czasem, przy odrobinie wytrwałości i szczęścia można zobaczyć młode, smukłe foczki w kostiumach plażowych wylegujące się na spalonych słońcem kamieniach dzikich plaż Półwyspu Kaikoura. Tam to właśnie postanowiłem zostawić odcisk buta, zanim wyjadę.
Tym razem byłem sam. Wyjechałem niespostrzeżenie z miasta nikomu wcześniej nie dając znać o moich zamiarach. Zabrałem najpotrzebniejsze rzeczy i z pustym żołądkiem ruszyłem w drogę. Po niecałej godzinie jazdy wszelkie oznaki cywilizacji pozostały już tylko za chmurą spalin ze starego samochodu. Zatankowałem na małej stacji gdzieś w samym środku pustkowia i wjechałem na drogę prowadzącą prosto w rysujące się przez mgłę łańcuchy górskie. Kaikoura była po drugiej stronie.
Po kolejnej godzinie stromych podjazdów i snujących się serpentyn ujrzałem kamieniste wybrzeże i agresywne wody oceanu. Zobaczyłem wtedy ileż to prawdy było w zasłyszanych opowieściach. Jeszcze tylko kilka tuneli wydrążonych w skałach tuż przy samym brzegu i byłem w małym miasteczku o tej samej nazwie. Jedyne o czym wtedy myślałem, to naprawdę dobrze się najeść. Wiedziałem, że przede mną było kilka godzin marszu wzdłuż poszarpanego brzegu półwyspu.
Po dyskusji z pokaźnych rozmiarów właścicielką lokalnego fish & chips na temat, czy dwa razy połowa szufelki (ang. scoop) frytek to jest tyle samo co cała, od razu się zorientowałem, że ludzie zza gór są inni. Na szczęście udało mi się wyjść z lokalu bez większego uszczerbku na zdrowiu z okazałym kawałkiem ryby i dwiema połówkami szufelki frytek. Za długo już głód towarzyszył mi w trakcie tej podróży, czas było z tym skończyć.
Pojechałem jak tylko najdalej się dało samochodem w stronę klifów. Usiadłem na brzegu, patrząc w stronę ośnieżonych szczytów i zasłuchany w szum fal delektowałem się rybą w chrupiącej złotej panierce. Pogoda tego dnia była idealna na wędrowanie. Słońce już nie było takie gorące jak jeszcze kilka tygodni wcześniej, a wiatr kojąco chłodził przegrzane czoło. Wolnymi krokami do Kaikoura zbliżała się jesień przypominając o przemijaniu i cykliczności tego świata. Musiałem tak jeszcze pozostać w tym błogostanie, gdyż pokaźna porcja frytek zmieniła środek ciężkości mojego ciała. Grawitacja jak nigdy przedtem dała mi się we znaki, pojadłem galancie.
Nie miałem dokładnie sprecyzowanego planu. Postanowiłem iść jak najdalej się da plażą, potem pokonać jakimś cudem stromiznę klifów i wrócić wzgórzami. Im dłużej szedłem, tym mniej ludzi spotykałem na drodze. Pokonywałem skaliste nierówności brzegu, białe kamieniste plaże, rozległe tereny odkryte przez cofającą się na skutek odpływu wodę, żeby znowu napotkać na drodze skały i małe urocze zatoczki. Wraz ze zróżnicowaną linią brzegową w parze szła różnorodność fauny i flory. W skałach ptaki znajdowały dogodne miejsce do zakładania koloni, w miejscach po odpływie ukwiały i małże skazane były na łaskę słońca, w zaułkach młode, zagubione pingwiny znajdowały schronienie, a na płaskich półkach skalnych kotiki wylegiwały się mając w wysokim poważaniu wszystko dookoła.
Zachwycające widoki dzikiej przyrody to jedna strona medalu, natomiast niezachwycające zapachy dzikiej przyrody to druga. Zdecydowanie wolę wąchać obornik rozsypywany na polach wczesną wiosną, aniżeli wyrzucone na brzeg i rozkładające się na plaży niezmierzone ilości glonów i innej biomasy. Do koloni ptaków już się przyzwycziłem i białe skały pod wieloma warstwami równomiernie rozłożonego guana nie robiły na mnie wrażenia. O zapachu chyba nie muszę wspominać. Co się tyczy uchatek, to zanim ją zobaczysz, już wiesz, że gdzieś się kryje miedzy skałami. Ten zapach kojarzy mi się z mokrym psiapsiokiem. Same uchatki z usposobienia są prawie jak ludzie. Jedne są ciekawskie, inne ignorantkami, jeszcze inne bojaźliwe, a jeszcze inne zdarzają się agresywne i hałaśliwe. Warto się takiej uchatce dobrze przyjrzeć, zanim się zdecyduje przejść obok lub zrobić zdjęcie.
To właśnie przez takie bardziej aktywne kotiki musiałem w pewnym momencie mojej wędrówki wdrapać się po stromym zboczu, ponieważ mała kolonia zatarasowała mi przejście. Gramolenie się po mokrej trawie oraz trawersowanie po zwietrzałej skale zajęły mi trochę czasu, ale warto było. Przede mną rozpościerał się zapierający widok. Przejrzysty, błękitny nieboskłon, niebieskie morze aż po sam horyzont, wzgórza porośnięte żółknącą w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca trawą, strome urwiska, a w samym dole kolonie wylegujących się uchatek.
Poszedłem wzdłuż klifu do samego końca, aż na sam cypel. Spojrzałem przed siebie, wziąłem głęboki oddech i wsłuchałem się w głos przyrody. Zostałem tam jeszcze przez dłuższą chwilę. Z tego miejsca droga już była tylko w jedną stronę, do samochodu. Kiedy wracałem, widziałem wszystkie uprzednio odwiedzone miejsca z wysokości. Foki już nie wydawały się takie głośne, a zalegające glony takie śmierdzące. Co jakiś czas przystawałem, żeby dobrze zapamiętać ten obraz. Mijałem coraz więcej i więcej ludzi, aż dotarłem do samochodu. Chwilę potem zapaliłem silnik i zwolniłem sprzęgło. Mijałem coraz więcej i więcej samochodów na drodze, aż po zmroku dotarłem do pierwszej sygnalizacji świetlnej w Christchurch.
6 Responses
Przepiękne miejsce. Uwielbiam gdy wybrzeże jest skaliste i widać, jak pracowicie woda rzeźbiła skały. A foki uwielbiam. Moje ulubione zwierzę. Niestety nie miałam okazji zobaczyć ich na żywo, jedynie w fokarium na Helu oraz w zoo. A to jednak zupełnie co innego.
Fokarium też ma swój klimat. Taki kotik może być czasem bardzo upierdliwy… i śmierdzi mu z gardzieli. (-;
Uwielbiam uchatki! Małe są niesamowicie ciekawskie. Nie zapomnę jak na Galapagos podpływały do nas i szturchały nosem kamerę 🙂 niesamowita frajda!
Za to uwielbiam Wyspę Południową Nowej Zelandii – wyjeżdżasz poza miasto i możesz delektować się naturą, jeśli jeszcze pojedziesz w miejsce mniej turystyczne, to w ogóle będziesz sam na sam z przyrodą;-).
Jakie słodziaki! Uchatki jak ludzie – coś w tym jest! 🙂
Uwielbiam takie klimaty – klify, woda… ehh rozmarzyłam się 🙂