Zaczęło się od dziecięcej ilustracji w starej „Przyjaciółce” i podpis „moje hobby to koń”. Potem były westerny oglądane bynajmniej nie dla przystojnych jeźdźców. I jeszcze ulubiona postać kreskówki ze swym wiernym rumakiem Jolly Jumper. Nie wspomnę o setkach kartek zabazgranych wizerunkiem konia. W końcu marzenie się spełniło i zaczęłam jeździć. Gdziekolwiek na świecie jestem, staram się urozmaicić pobyt wycieczką  w siodle. Tym razem było po kowbojsku.

Dwa konie osiodłane westernowymi kulbakami i jeden objuczony luzak, przewodnik Noel odziany w jeans i kowbojski kapelusz dosiadający łaciatego konia – oto co czekało nas w Lower Glenthorn Station, osadzie złożonej z kilku domków, gdzie diabeł mówi dobranoc, nie ma zasięgu telefonii komórkowej „i w ogóle nic ni ma”. Dookoła tylko pastwiska ogrodzone drucianym płotem, bramy do zatrzymania pędzonego bydła i znaki drogowe „uwaga krowy”. Bez wątpienia „dziki zachód”.

Jazda w siodle westernowym była dla mnie nowością. Na forach przeczytałam, że jest znacznie wygodniejsze niż siodło ujeżdżeniowe, zdarzały się porównania do fotela. Dla mnie był to fotel tortur, bo po 3 godzinach nie wiedziałam jaką pozycję przyjąć, żeby nie bolało. Ale niewygodę rekompensowały widoki. Tak pięknego wyjazdu w teren jeszcze nie zaznałam. Najszybszym chodem był spontaniczny kłus (w porywach galop) w momencie gdy Noel oddalał się na niebezpieczną odległość lub znikał za krzakiem. I nie powiem, że był to łatwy teren.

Ścieżka momentami wiodła po tak stromych zboczach i osypiskach skalnych, że sama miałabym problemy, by utrzymać równowagę. Najprzyjemniejsze były podjazdy pod górę, bo konie pokonywały te trudności z niebywałym impetem i w podskokach 🙂 Momentami potykały się o kamienie skryte między kępami wysokich traw lub na dnie rwących potoków. Czasami ścieżka wiodła też między gęstymi zaroślami kolczastych drzewek.

Między końskimi kopytami plątał się jeszcze Rufus, czarny pies nieznanej mi rasy, miłośnik końskich eskapad, łowca królików i zająców – tego dnia upolował po jednej sztuce obydwu gatunków. Czworonóg wyglądał naprawdę komicznie pokonując potoki wpław, z wielkim mokrym zającem w pysku. Na postojach umilał nam wypoczynek prosząc o aport. Z rozbawieniem obserwowaliśmy, gdy przytaszczył kłodę dwukrotnie dłuższą od niego, która ledwie mieściła się w szczękach.

Po kilku godzinach w siodle z wielką ulgą przyjęłam fakt, że nastała pora lunchu. Wjechaliśmy nad brzeg jeziora i puściliśmy konie na popas. Nasz Kamboj Noel wyjął z juków dziwny metalowy czajnik z kominem w środku i nazbierał chrustu. Chwilę potem sączyliśmy kawę w pozycji półleżącej opierając się o uwiąz i zajadaliśmy się kanapkami przygotowanymi przez Helen, żonę Noela.

Kilka słów o Noelu. Nie był zbytnio gadatliwy, czego można by oczekiwać od przewodnika. Jak już coś powiedział, to trzeba było mocno główkować, by zrozumieć, bo Noel mówił szybko i niewyraźnie – jak to zwykli mówić ludzie z prowincji. Kowbojska maniera jazdy wzbudzała we mnie mieszankę podziwu i zazdrości. W klasycznym jeździectwie, nawet u bardzo doświadczonych jeźdźców widać pewną sztywność. Nadgarstek, łokieć, ramię… wodze na „kontakcie”, odpowiednia pozycja łydek i stóp, proste plecy, etc. Wydawałoby się, że żadna z tych zasad nie obowiązuje nonszalanckiego stylu jazdy Noela, a jednak poruszał się on z gracją i swobodą. Nie wiem nic o stylu westernowym, być może on także rządzi się swoimi zasadami.

Im dłużej siedziałam w siodle, tym częściej miałam ochotę wykonać „martwego jeźdźca”, czyli ćwiczenie polegające na przewieszeniu ciała w poprzek grzbietu konia (kończyny jeźdźca luźno zwisają z obu stron kłody konia). Łukasz też nie czuł się chyba komfortowo, ale czemu się  dziwić? Nie jeździmy regularnie, nie mamy wygimnastykowanych ścięgien, dlatego pozycja w siodle nie jest dla nas naturalna. Noel rozumiał nasz ból i zwiększył częstotliwość postojów, raz pozwolił nam przywrócić krążenie w nogach krótkim spacerkiem.

Malowniczy krajobraz, miejscami półpustynna roślinność złożona z kolczastych zarośli, błękit jeziora gdzieś w oddali, owce, prychanie konia i stukot kopyt o kamienie na ścieżce – wszystko to sprawiało, że czułam się jak  bohaterka westernu. Wszystko co piękne niestety ma kiedyś swój koniec, a ja po cichu nucę sobie pewną melodię i z zapałem planuję wznowienie treningów jeździeckich po powrocie do Danii.