Nocleg w samochodzie nie należał do przyjemnych. Zmarzliśmy okrutnie, a fotele wcale nie były wygodniejsze niż mata. Zanim słońce zdążyło wypełznąć zza pagórków i ogrzać plażę, byliśmy już po spacerze. Szybkie śniadanie złożone z ciasteczek i „rozgazowanej” coli, ostatnie spojrzenie za siebie i w drogę – nad Jezioro Brunner. Gdy podróżuję, nie lubię  się spieszyć. Styl zwiedzania zza szyby autokaru i turystyczna zadyszka to nie dla mnie.  Nic też nie gnało nas do Christchurch, ponieważ najprawdopodobniej w domu nie było wody ani prądu. Możliwość swobodnego zarządzania czasem postanowiliśmy wykorzystać nad Jeziorem Brunner i zostać tam tak długo jak chcemy. Łukasza kusił wznoszący się nad jeziorem pagórek. Ja wiedziałam, że jeśli jezioro, to nie trekking, lecz lenistwo, piknik, książka… jednym słowem błogostan.

Jedyny kemping znajdujący się w okolicy odstraszył nas swoją  formą – namiot przy namiocie, wąskie kąpielisko, pełno campervanów. W poszukiwaniu mniej zagospodarowanych miejsc i trafiliśmy na coś w rodzaju wykoszonej polany i ogólno-dostępnego kąpieliska. Słoneczna pogoda przyciągnęła turystów i mieszkańców okolicznych wiosek na weekendowy wypoczynek, ale nie było tłumów. Zignorowaliśmy znak zakazujący biwakowania i znaleźliśmy maleńką, piaszczystą  plażę odgrodzoną od reszty świata drzewami, których korzenie wrastały w jezioro.

Mata rozłożona na ciepłym piasku, książka i… sandflies – małe krwiożercze muszki, rekompensata za brak komarów. Nic nie było jednak w stanie zepsuć dobrego nastroju. Przymknęłam nawet ucho na ryczące silniki łodzi motorowych. W końcu kiedyś musi się im skończyć paliwo. Po bezsennej nocy w aucie plaża nad Jeziorem Brunner wydawała się być rajem.

Cały dzień spędziliśmy na słodkim i beztroskim „nic-nierobieniu”. Martwiła nas jedynie psująca się zawartość naszego bagażnika. Jak wcześniej pisałam, zabraliśmy wszystko z mieszkania, łącznie z jedzeniem. Żadne z nas nie toleruje wyrzucania jedzenia, dlatego niczym Robert Makłowicz sprawiliśmy prowizoryczne stanowisko kuchenne i stworzyliśmy coś na kształt sałatki, składającej się z gotowanych na twardo jaj (11 sztuk), pomidorów, sałaty, ser żółtego, dressingu, oliwy, cebuli i tego, co znalazło się pod ręką.
Zasypialiśmy w namiocie, szczęśliwi, wsłuchani w szumiące fale rozkołysanego jeziora, by rano zastać je gładkim jak lustro. Rano wyruszyliśmy dalej w kierunku Lewi’s Pass, nie mając zielonego pojęcia, co będziemy robić tego dnia.