A przepis na backpackersa jest taki: kup używane auto w umiarkowanie dobrym stanie (im okazalszy rupieć, tym lepiej), śpij w nim, jedz w nim, mieszkaj. Podróżuj po całej wyspie, a najlepiej zwiedź obydwie. W markecie wybieraj tylko produkty z przeceny. Obowiązkowo noś klapki, nie czesz włosów, zapuść brodę (jeśli możesz). Omijaj hotele z napisem „Backpackers”, bo to zaprzecza ideologii backpackingu. Ewentualnie wynajmij minivana z lat 80′ (lub starszy) VW przerobionego na campervana, z wymalowaną w hippisowskie motywy karoserią. Bądź luzakiem, w końcu jesteś obywatelem świata! Oczywiście nie kręcą Cię wycieczki organizowane przez biura podróży, bo to dla mięczaków. Nie planujesz, idziesz na żywioł.
Tak, można powiedzieć, że byliśmy prawie jak backpackersi. „Prawie” – bo nasz wizerunek tylko częściowo się zgadzał z przedstawionym powyżej opisem. Owszem, woziliśmy w aucie wszystkie rzeczy, bo nie wiedzieliśmy wtedy, czy będziemy mogli wrócić do naszego mieszkania. Spaliśmy w aucie tylko raz, bo nie znaleźliśmy ciekawego miejsca na camping. Plaża za Greymouth okazała się kamienista, zupełnie niezgodna z obrazkiem, jaki macie przed oczami myśląc o „plaży”. Za rozpaliliśmy ognisko, bo na na miejscu przewalało się mnóstwo wyrzuconego na brzeg drewna. No i na kolację zjedliśmy pieczoną fasolkę z puszki „z promocji” (1,55 dol NZ), podgrzewaną na rozżarzonych węglach i prowizorycznej kuchence zbudowanej z czterech kamieni. Klapek nie nosiliśmy, ale nadrobiliśmy sandałami do skarpet. Nasze buty wciąż były mokre po wyprawie do Cave Stream. Nie mogę powiedzieć też, że to co robiliśmy, było starannie zaplanowane. Po prostu – kupiliśmy atlas samochodowy, a każdy następny postój poprzedzało stwierdzenie – „O! tu może być ciekawie, jedziemy tam”. I tak trafiliśmy nad Morze Tasmana.