Dwa żółte wagoniki mijały się w wąskiej brukowanej uliczce. Podniszczona elewacja kamienic, które zdawały się napierać na pojazdy z obydwu stron nadawały obrazkowi intrygujący klimat. To zdjęcie zobaczone w pewnym domu podsyciło moją ciekawość i apetyt. Po prostu chciałam tam pojechać. I pojechałam. A to jest moje „Lisbon Story”.

Zaciągnąwszy bagaż pod drzwi wysokiej kamienicy przyklejonej do placyku tuż obok Teatro Nacional na Rossio Square, odsapnęłam z ulgą. Domofon milczał, a kołatka w kształcie dłoni chyba już dawno stała się bezużyteczna. Cisza. Czarnoskórzy mężczyźni zebrani pod egzotycznie pachnącym sklepem tuż obok patrzą na nas obojętnie, lecz przestali rozmawiać. Kilkadziesiąt metrów dalej pod drzewkami oliwek przykucnięte pyzate kobiety w turbanach sprzedają orzeszki ziemne i coś, co trudno mi zidentyfikować. Na Largo São Domingos unosi się dym i zapach pieczonych kasztanów.

A ja czekam i czekam pod ciężkimi drewnianymi drzwiami, za którymi przez dwa dni będzie mój dom. I te drzwi z każdą chwilą czekania stają się cięższe i grubsze. Niecierpliwość ustępuje ekscytacji, kiedy elektryczny bzyk odblokowuje zasuwę. Bosa dziewczyna wita nas z przepraszającym uśmiechem i poprawia kolorowy naszyjnik. Energicznie wbiega po stromych schodach i wręcza klucze. Minha casa. A na biurku stoi maszyna do pisania i radio lampowe. Lustro w zdobionej ramie, łóżko i haftowany dywan porzucony na brązowej terakocie – proste ale jakże wymowne wyposażenie pokoju współgra z widokiem na Rossio Square i kamienice ustawione dookoła.

Kasztany! Będę jeść kasztany. I pić porto. I wino, i jeść pstrąga na 300 sposobów. I te małe żółte tartaletki, które widziałam na obrazkach w Internecie. Do przewodnika zaglądam tylko z poczucia obowiązku. Bo ja lubię się szwendać, gdzie poniosą mnie nogi. A najlepszym przewodnikiem jest głód.

W poszukiwaniu kolacji trafiamy na schody ciągnące się w nieskończoność i prowadzące pozornie donikąd  Źdźbła trawy i chwasty wciskają się w szczeliny popękanych płyt i stopni. I nikt, prócz nas chyba tędy nie chodzi. Omijamy ciasny od tłumu turystów Restauradores, i kluczymy ciasnymi zaułkami. Oświetlone wnętrza restauracyjek schowanych na zapleczu głównego placu w Baixa zapraszają do środka, ale nie ma w tym nachalności kelnerów. Panuje przyjacielska atmosfera. Miejscowi jedzą tu kolację. Jak ktoś chce, to przy odrobinie wysiłku i fantazji trafi tu bez przewodnika, bo miejsca te nie są zaznaczone na mapach.

Oliwki, czarne aromatyczne, przysypane kolendrą i posiekanym czosnkiem, świeże pieczywo, pasta z sardynek i ser – taki zestaw ląduje na stole zanim szczerbaty kelner w grubych okularach przyniesie danie główne. Przy stoliku obok dwie kobiety kończą swój posiłek. Po chwili do lokalu wchodzi hałaśliwy jegomość, staje przy barze i wypija jednym haustem filiżankę espresso. Sędziwy pan w nobliwie zaczesanej fryzurze zamawia deser. A młodszy kelner czyta kolorowe czasopismo przez ramię obsługiwanej klientki. Sobotni wieczór małej lizbońskiej restauracji właśnie trwa w najlepsze. W niedzielę nieczynne, bo to jest miejsce całkiem zwykłe, takie na dzień powszedni. Trochę jak stołówka, albo bar.

Kiedy człowiek nasyci głód, wytrzeźwieje i nabierze chęci na nowe doznania estetyczne, to wsiada do żółtego tramwaju. Ale po drodze kupuje jeszcze porcję pieczonych kasztanów, bo jak głosi motto obchodów dnia Św. Marcina w Portugalii – São Martinho, castanhas e vinho. To oficjalne przygotowanie do nadchodzącej zimy.

Żółty tramwaj pnie się się to w dół to w górę uliczkami Alfamy i Bairro Alto. Girlandy suszących się ubrań wiszą nad głowami przechodniów. Pachnie proszkiem do prania. Różowe skarpety i barchanowe gacie, pościel albo i nawet cała zawartość szafy powiewają na sznurku niczym proporczyki. Kolorowa terakota ozdabia ściany domów a donice z kwiatami dekorują balkony; wszystko to składa się na ten kolorowy obrazek – bez tych drobnych elementów byłoby tu jak w muzyce fado – smutno i melancholijnie. Mijamy pastelarias z witrynami pełnymi butelek wina i blaszanymi taboretami pod markizami. Miejscami ulica zwęża się do tego stopnia, że chodnik staje się czystą już tylko formą bez użyteczności. Tramwaj zwalnia, skrzypi i stęka albo zjeżdża swobodnie na luzie. Koniec trasy, więc żółta puszka pustoszeje i motorniczy wymownym gestem ukazuje drzwi.

Jak dobrze wysiąść i zamienić ciasne wnętrze tramwaju na pozornie nieograniczoną przestrzeń miasta. Sędziwe kamienice pochylają się przytulone jedna do drugiej a echo powolnych kroków odbija się od ścian. Idąc samemu, idąc przed siebie, bez oczekiwań i określonego celu, celem staje się po prostu „tam być” –  i pochłaniać miasto wszelkimi dostępnymi zmysłami.