Jest taki film Kondratiuka – „Wniebowzięci”. To kultowe kino z lat 70-tych, kiedy podróż samolotem kojarzyła się z luksusem. Dzisiaj, w dobie tanich linii lotniczych ta forma transportu nie budzi już wielkich emocji, zwłaszcza jeśli jest się emigrantem, tak jak ja. A jednak perspektywa spędzenia ponad 48 h w podróży wzbudzała u mnie niepokój już od momentu rezerwacji biletu. Przeczucie czy wrodzona zdolność do wyolbrzymiania problemów? Okazało się, że to pierwsze.
Etap I: Kopenhaga - Londyn
Pierwsze schody zaczynają się już w Kopenhadze. Okazuje się, że potrzebuję wizy tranzytowej do Australii (skąd lecę do Christchurch), gdyż czas oczekiwania w Melbeurne przekracza 8h. Niestety szybka procedura wyrobienia wizy w punkcie sprzedażowo-informacyjnym na lotnisku nie jest możliwa w przypadku obywateli Polski. Na szczęście trafiam na sprytnego konsultanta i pół godziny później wysyłamy elektroniczny wniosek do australijskiej ambasady. Żadne z nas nie wie jeszcze wtedy, że mail z potwierdzeniem przyjęcia wniosku przyjdzie 3 dni później, a procedura zatwierdzenia wizy trwa 2-10 dni; dlatego czekamy na odpowiedź przez co nie załapuję się na lot do Londynu (skąd łapię samolot do Melbeurne). Nawet jest mi to na rękę, gdyż przebukowany lot jest bezpośrednio do Heathrow (a nie tak jak wcześniej do City Airport), zatem nie muszę zmieniać lotniska. Super, ale czas mija, a ja nie mogę lecieć, jeśli sytuacja z wizą się nie wyklaruje. Przepisy udaje się w końcu ominąć rezerwując bilet (nie kupuję, to istotne) na wcześniejszy lot z Melbeurne do Christchurch, dzięki czemu nie muszę czekać ponad 11h. W ostatniej chwili robię check-in, dostaję 3 karty pokładowe – Londyn, Singapur, Melbeurne , Christchurch muszę załatwić po drodze, ale mam potwierdzenie rezerwacji. Jak burza przechodzę odprawę i gnam do bramki. Pośpiech okazuje zbyteczny, gdyż lot opóźnia się o ponad godzinę! Najpierw coś nie działa, więc „resetują” samolot, potem psuje się narzędzie do naprawy. Następnie już w Heathrow psuje się rękaw i musimy opuścić samolot w tradycyjny sposób.
Etap II: Londyn - Melbeurne
Nie muszę pisać, że Heathrow to jedno z największych lotnisk na świecie, prawda? Okazuje się, że punkt obsługi linii Air New Zealand, gdzie zamierzam kupić brakujący bilet, jest na terminalu oddalonym o pół godziny, jadąc autobusami i pociągami. Po drodze kilka razy trzeba przebijać się przez security gate, nie mówiąc już o czasie przeprowadzenia samej transakcji i kolejkach. Mam wydrukowane karty pokładowe, więc olewam bilet do Christchurch, bo nie mogę spóźnić się na lot. Wsiadam do dwupiętrowego kolosa i spędzam w nim najpierw 12 h w drodze do Singapuru. Międzylądowanie to okazja do rozprostowania zesztywniałych kolan. Przy okazji sprawdzam czy nowa rezerwacja lotu z Melbeurne jest nadal aktywna i nieco uspokojona wracam na pokład. Lecimy do Melbeurne około 8h. Standard obsługi, wygodne wnętrze oraz bogaty wybór filmów rekompensują długość lotu. Sielanka! Na pokładzie zaczynam czuć się niemal jak w hotelu.
Etap III: Melberune – Christchuch
Jeszcze na pokładzie pytam się stewardessy o wskazówki odnośnie kupna biletu do Christchurch. Sytuacja nie jest prosta, bo bagaż, który początkowo miałam odebrać na Nowej Zelandii leci teraz do Melbeurne. Nie mam wszak elektronicznego biletu (tylko rezerwację), stąd operacja przekazania bagażu dalej do Christchurch nie jest zautomatyzowana. Muszę przejść odprawę by dostać się do hali głównej lotniska, odebrać bagaż, kupić bilet i ponownie zrobić check-in. Procedura skomplikowana i od początku budzi moje podejżenia. Po pierwsze, mało czasu bo lot był opóźniony ze względu na warunki pogodowe w Singapurze. Po drugie – nie przejdę odprawy celnej, skoro formalnie mam rezerwację na kolejny lot i nie potrzebuję wizy. Celnik potwierdza moje obawy. Cofa mnie do punktu transferowego, który okazuje się po prostu halą odlotów. A co z bagażem? Nie ma żadnego punktu informacyjnego, same sklepy. W panice dopadam kobietę z obsługi lotów, która nie potrafi mi pomóc. W tak zwanym międzyczasie słyszę moje kalecznie wyczytywane nazwisko i wezwanie by zgłosić się po odbiór biletu do Christchurch już bezpośrednio do bramki odlotu. Jakiego biletu? Przecież go nie kupiłam, nie sądzę też bym mogła to zrobić przy bramce. Facet z Kopenhagi podkreślał kilka razy, że bilet „is booked, not ticketed”. Ale z drugiej strony moja rezerwacja figuruje w historii lotu na stronie British Airways, które obsługiwały połącznie. Wygląda to tak, jakby lot liniami Air New Zealand do Christchurch miał zastąpić mój późniejszy lot Quantasem (ten z 11 godzinną przesiadką) i tak też interpretuje całą sytuację obsługa w Melberune. Nic nie wspominam o instrukcjach miłego pana z Kopenhagi, bo sama już nie wiem czy bilet jest przebukowany czy figuruje jako dodatkowa rezerwacja. Sympatyczna Christie dwoi się i troi bym wsiadła na pokład samolotu, a czas ucieka. Kończy się boarding, wszyscy wsiadają, a ja nadal czekam przy bramce. Christie angażuje jeszcze 3 osoby w całą zabawę. Ostatecznie lot opóźnia się przeze mnie, pięć osób biega z krótkofalówkami i wykrzykuje tajemnicze hasła, coś wyjaśnia. W pierwszej kolejności mój bagaż zostaje przechwycony ale nie zdążą go nadać do tego samego lotu. Ostatecznie, ktoś wpada na genialny pomysł, w rezultacie czego dostaję bilet i eskortę na pokład samolotu. Stewardessa ze spokojem i uśmiechem wita mnie słowami „czekaliśmy na ciebie, gdzie się podziewałaś” ?
Podsumowując
Podsumowując moją ostatnią przygodę z lataniem muszę przyznać, że miałam więcej szczęścia niż rozumu. Moja niewiedza na temat warunków wizowych przyczyniła się do zmiany lotów na moją korzyść. Uniknęłam stresującej zmiany lotnisk w Londynie oraz 11-godzinnego koczowania w Melberune. Dodatkowo mój bagaż dostarczono z opóźnieniem, zatem w ramach ubezpieczenia zakupiłam uroczą sukienkę w niebieskie kwiatki – to będzie pamiątka.
Ile stresu mnie to kosztowało? Dużo, jednak w głębi duszy wiedziałam, że kiedyś w końcu dolecę, a kilka dni później będę wspominać całe to zamieszanie z rozbawieniem. Dostałam też nauczkę, by uważniej czytać wskazówki z firm rezerwujących połączenia, nawet jeśli zostały napisane w duńskim (-:,
Jedna odpowiedź
Nie oglądałem tego filmu; trzeba będzie nadrobić. W filmie, który dzieje się w 1973 roku, wygrali 18,000 złotych, co dzisiaj będzie wynosić około 20,000-25,000 złotych. Czy teraz też byś się wybrała w luksusową podróż z taką gotówką?