Zielona, dzika, górzysta. Taką Nową Zelandię znam z filmów popularno-naukowych, czy też z publikacji podróżniczych, blogów i portali o podobnej tematyce. I taka jest w istocie. Dzika, ponieważ wytyczanie szlaków turystycznych ograniczono do minimum. Szlaki oznaczone to zazwyczaj ścieżki spacerowe, z pewnymi wyjątkami. Górzysta (piszę o Wyspie Południowej), gdyż wzdłuż zachodniego krańca wyspy rozciąga się łańcuch Alp Południowych, a tereny o wysokości powyżej 200 m n.p.m. stanowią 75% powierzchni. Tym razem to właśnie góry (te wyższe) stały się celem naszej weekendowej wyprawy.
Przesmyk Artura (Arthur’s Pass) przecina Alpy Południowe łącząc wschodnią i zachodnią część wyspy. Znajduje się tutaj park narodowy, a na jego terenie wiele oznaczonych bądź nieoznaczonych szlaków turystycznych. Wybieramy dwudniowy, częściowo oznaczony szlak na Avalanche Peak, zejście do doliny Crow Valley, nocleg w pobliżu chatki Crow Hut, oraz powrót doliną Waimakariri Valley .
Z Christchurch wyruszamy jeszcze w piątek, późnym popołudniem. Mamy już własny samochód. Staruszek Mitsubishi Galant, rocznik ’94, żre olej, kopci, piszczy pasek klinowy, ale jakoś pnie się pod górę serpentynami West Coast Road, która biegnie przez Przesmyk Artura. Wieczorem docieramy na miejsce pierwszego noclegu. Rozbijamy namiot na niewielkiej polance tuż pod drzewami. Wieczorna herbatka, wschód księżyca w pełni i… tajemniczy szelest w koronie drzewa, niemal nad naszymi głowami. Oposy. Na Nowej Zelandii nie mają naturalnych wrogów, więc się ich tu namnożyło. Najwyraźniej na jedno drzewo przypada jeden opos, gdyż co chwila słychać odgłosy walki, trzask gałęzi oraz miękkie „łup” – to tylko kolejny futrzak pacnął na ziemię.
Następnego dnia rano Łukasz przyrządza ciepłe śniadanie i ruszamy do Arthur’s Pass Village gdzie zaczyna się nasza wędrówka. Droga na szczyt choć męcząca, nie jest trudna. Początkowo kojarzy nam się z Bieszczadami, wyżej nie uniknę też porównań do Tatr. Jest weekend, więc na szczycie tłoczno. Naszą uwagę przyciąga lodowiec Crow Glacier oraz Kea – endemiczny gatunek papugi, bodajże jedyny na świecie zamieszkujący wyższe piętra roślinności gór wysokich. Warto zaznaczyć, że ptak ten charakteryzuje się niebywałą inteligencją i sprytem. Ulubiony psikus Kea to zabawa w „kto kogo przechytrzy” – polega na na odwróceniu uwagi naiwnej ofiary (na ogół turysty) i zabraniu czego się da – od suszących się skarpet po lżejszy sprzęt fotograficzny; torby, torebki i torebeczki pozostawione „luzem” to wręcz prowokacja. Z tego względu Kea w żadnym wypadku nie można dokarmiać (to tak jakby płynąć kajakiem w zatoce pełnej rekinów i przyczepić do miecza kawałek padliny). Jeszcze inne brzydkie zachowanie, które wykształciło w sobie to zwierzę to wydziobywanie uszczelek z szyb samochodowych. Kto by pomyślał… Należy jeszcze wspomnieć, że Kea, jak wiele innych endemitów, bierze swoją nazwę z języka maoryskiego i jest niczym innym jak tylko wyrazem naśladującym dźwięk jaki wydają te stworzenia.
Szybko mijamy turystów (naturalnie dokarmiających Kea) i schodzimy ku dolinie. Zejście (a raczej ślizg) ciągnie się ogromnym piargiem. Kamienie uciekają spod nóg powodując małe lawiny, więc jedziemy na butach razem z kamieniami. Obtłuczone palce u nóg, posiniaczone nogi oraz totalnie zakurzone spodnie to jedyne straty poniesione podczas tego dziwacznego zejścia.
Nad doliną góruje Mt Rolleston z pięknie odsłoniętym lodowcem Crow Glacier, który wcześniej widzieliśmy ze szczytu. Mijamy pękającą w szwach chatkę – w końcu sezon letni zobowiązuje. Dziwi mnie średnia wieku wędrowców (na oko 50). Łukasz uzasadnia to stopniem trudności szlaku, ja bym powiedziała, że ludzie mają kondycję. Rozbijamy namiot na maleńkim skrawku mchu i trawy z dala od zatłoczonej chatki.
Następnego dnia czeka nas przeprawa przez rzekę Waimakariri. Najpierw jednak kontynuujemy wędrówkę na odcinku ciągnącym się wzdłuż malowniczej doliny Crow River, która z kolei łączy się z doliną Waimakariri River. Sceneria niczym z reklamy czekolady – potok, góry na tle bezchmurnego nieba, łąki upstrzone delikatnym kwieciem. Znowu na siłę szukamy podobieństw do Tatr, jednak w tym miejscu możemy wskazać już tylko różnice. Pomijając walory przyrodnicze, Alpom Południowym zdecydowanie brakuje Baru Kurczak, schroniska Murowaniec, oraz zimnego piwa z sokiem malinowym.
Docieramy do parkingu dzięki uprzejmości Kiwi (tak potocznie nazywa się mieszkańców Nowej Zelandii), którzy zgarniają nas z miejsca, gdzie pieszy szlak łączy się z drogą wiodącą ku wiosce. Dopiero w aucie potwierdzają się moje obawy. Otóż z roztargnienia zamiast kremu z filtrem UV zabieram zwykły krem. Jaki jest rezultat? Dla dobra mojego i waszego zdjęć nie pokażę.
Pozdrawiam (-:,
2 Responses
sprzedaz auta w n. zeelandii – moze nie byc slodko:
konczylem wakacje w n.z w marcu, czyli ichniej jesieni, w christchurch. oczywiscie chcialem sprzedac auto, kupione tanio i raczej parchate. kupione z zalozeniem, ze oddam je na zlom. za zlomy placa roznie, ale max. okolo 300 nzd, w duzych miastach. na dlugo przed momentem pozbycia sie auta szukalem wszelkich mozliwych sposobow sprzedazy. i klientow. miejscowi sa kompletnie dolujacy, na ogloszenie – auto na sprzedaz – zawsze odpowiadaja pytaniem czy auto jest wciaz na sprzedaz, a po odpowiedzi potwierdzajacej milkna. wszyscy. takie zboczenie narodowe. jedna niemka w swoim ogloszeniu napisala: tak, auto jest na sprzedaz, tak, auto jest na sprzedaz. na pewno wciaz dostawala pytanie, czy auto jest na sprzedaz. w miedzyczasie sprzedalem kola, na ktorych byly dobre opony, zamieniajac sie na lyse. probowalem sprzedac akumulator, jako ze mialem drugi, slaby, ktory juz nie chcial krecic po nocy z przymrozkami. ten slaby wystarczyl, zeby dojechac na zlom. zapomnialem, ze mam dobry bagaznik dachowy, i ze moge go sprzedac – do dzis sie pukam w glowe. tak wiec sprzedawalem co sie dalo po kawalku. oczywiscie przy okazji sprzedazy wszelkiego sprzetu kampingowego i wszystkiego, co bylo sprzedajne. a w n.z., krolestwie shit,u, wszystko jest. w christchurch pojechalem na auto gielde dla backpackersow. po lecie, czyli na koniec sezonu, bylo tam kilkanascie vanow, wartych miedzy 6 a 15 tys. nzd. i nic innego. I ZERO KUPUJACYCH!!! zero. mniemniaszki, co to wylozyli taka kase na swoje autka, plakali, ze latwiej sprzedac auto na antarktydzie. a czego sie spodziewali kupujac auto? naiwne dzieci? nawet nie bylo tam sępow i naciagaczy, placacych po 500 dolarow za auto. jest ich w tym kraju mnostwo, mnie tez podchodzili z tak kosmicznymi propozycjami, ze ja bym nigdy takiego oszustwa nie wymyslil. np. : zostaw mi auto i upowaznij do sprzedazy, a jak go sprzedam, to ci wysle kase gdziekolwiek w swiecie. i kilka innych, co juz nawet wole nie pamietac.
konczac wakacje, chcialoby sie pozbyc auta w przeddzien wylotu. a to jest nieosiagalne, jesli chce sie sprzedac. jak sie sprzeda wczesniej, to trzeba , przez nie wiadomo ile dni, spac w hostelu. ( w ch.ch. noc w hostelu dochodzila do 100 nzd., w izbie zbiorczej troche taniej) wiec sie trzeba kisic w miescie, nie wiadomo po co, w syfie, tracic czas i pieniadze. bez sensu. a jak sie nie sprzeda? porzucic na parkingu przed lotniskiem? niektorzy to proponowali. ale 15 tys. nzd szlag trafia. tez bez sensu.
dalem za swojego parszka 850 dollar, troche w nim musialem dlubac, przywiozlem sobie podstawowe narzedzia. musialem zmienic opony, bo zdarlem na szutrach do drutow. oczywiscie ze zlomu. tak ze dolozylem pare stow na rozne czesci. na zlom oddalem go za 300, za kola wzialem 150. spalem w nim do ostatniej chwili, ze zlomu pojechalem prosto na lotnisko. ogolnie, nie wydalem na spanie ani jednego centa przez kilka miesiecy. oczywiscie wydalem na benzyne, bo zeby znalezc miejsce na noc, czasem trzeba bylo duuuuzo sie najezdzic.
a adolfki z gieldy dla backpackers? nie mam pojecia, ale ich zalamane miny i wyparowana buta byly slodkie. tudziez ich glupota, bezdenny brak wyobrazni. das ist keine deutschland, madchen. angielski swiat nie dziala po niemiecku, a autka do oszustow po 5 stów! albo zostawione przed lotniskiem….
n.z. 90% kraju nie ma zasiegu. zasieg tylko w miastach i na glównych
drogach. czasem trzeba przejechac 100 km zeby miec zasieg. leje. nie
mozna WOGÓLE wysiadac z auta bo meszki. zawsze i wszedzie. leje. nazi
department of tourism zabrania wszystkiego, wszedzie. spanie na dziko to
bullshit – albo masa niemców, albo o 6tej rano przychodzi nazi i daje
mandat. leje. depresja. kilo baraniny w sklepie 40 dolarów. surowej.
gotowej do jedzenia nie ma. kilo czeresni 40 dolarów. leje. benzyna w
cenie europy, dwa razy wiecej niz w australii. 4 razy wiecej niz US.
leje. meszki. cale fjordy nie maja dróg, sa niedostepne. meszki. leje.
komary i baki w arktyce to zero w porównaniu do meszek. leje. zeby
znalezc miejsce na noc, trzeba pojezdzic ze 2-3 godziny, wszedzie ploty i
zakazy. wszedzie!!!!! aplikacje z miejscami do spania wysylyja
wzystkich niemców na malutkie parkingi na 5 aut, stoi sie drzwi w drzwi,
jak przed supermarketem. jak sie stanie z boku, to mandat. leje.
meszki. nie mozna zagotowac wody bo meszki. i leje. trzeba przeskakiwac
wyspe z poludnia na pólnoc, albo wschód zachód zeby nie lalo. n.z.
jablka po 5 dolarów za kilo. te same jablka wszedzie indziej na swiecie
po 1.50 dolara. aftershave za 50 dolarów w normalnym swiecie tam
kosztuje 180.
wszystkie mosty sa na jedno auto, poza Auckland. miasteczka wygladaja
tak: bank, china takeout, empty store, second hand ze starymi smieciami,
empty store, china takeout, second hand, bank and so on – kompletny
upadek i depresja. pierwszy raz w zyciu kupowalem w second handzie.
wejscie na gorace kapiele 100 dolarów. dwa razy psychopaci zagrazali
mojemu zyciu (wyspa pólnocna, srodek-wschód), jeden z shotgunem. policja
to ignoruje.
co by tu jeszcze? jest pare dobrych rzeczy, wymieniam zle, bo NIKT tego
nie mówi. bardzo latwo zarejestrowac auto, ubezpieczenia nieobowiazkowe i
tanie. przeglad co 6 miesiecy. w morzu sie nikt nie kapie, poza
surferami, zimno, prady. meszki doprowadzaja do obledu.nie ma na nie
sposobu. wszedzie mlodociane adolfki. tysiacami. supermarkety, maja ich
3, sa tak zle,ze nie ma co jesc. marzy sie o powrocie do swiata i
normalnym jedzeniu. ogólnie marzy sie o normalnym swiecie, caly czas
odlicza dni do wyjazdu . w goracych wodach maja amebe co wchodzi do
mózgu. no chyba ze sie zaplaci 100 dolarów za wstep, to mówia ze nie ma
ameby