Czas zwalnia. A piasek parzy w stopy. Za dnia szukasz cienia, nocą ciągniesz do baru. Bez wątpienia mają w sobie jakiś magiczny urok – Wyspy Szczęśliwe, które nie istnieją na mapach ani globusach. Trzeba ich poszukać samemu.
Perhentian znaczy „Stop”
Garść batonów na drogę, ręcznik albo sarong, bielizna i kiecka na zmianę, kąpielówki, filtr słoneczny no i oczywiście aparat fotograficzny. I jeszcze ciepły sweter do autobusu, bo zimno jak w chłodni. Po 8h jazdy rejsowym autobusem z Kuala Lumpur do Jerteh przesiadka w taksówkę i jesteśmy w porcie. Do świtu jeszcze co najmniej dwie godziny, więc obsiadamy uśpiony kompleks handlowy na przystani i niecierpliwie spoglądamy na zegarki. W końcu z pobliskiego meczetu dochodzi adhan – wezwanie do pierwszej modlitwy i przystań ożywa. Turyści skryci do tej pory gdzieś po kątach tłoczą się pod zakratowanym wejściem na pomost niczym zombie. Kto pierwszy ten lepszy. W końcu ładujemy się do promu typu speed boat, który chwilę później pruje fale w kierunku położonej 20 km od wybrzeża maleńkiej Pulau Kecil – jednej z grupy wysp Perhentian. Około pół godziny później moje stopy dotykają miękkiego piasku Long Beach. Jestem w raju, tu jest mój „stop”. Czas się zatrzymuje, rozciąga, wlecze i przesypuje ziarnko po ziarnku z plażowego piasku.
Wyspa jest na tyle mała, że na jej zachodnią stronę można przejść w czasie 10 minut. Bo Kecil oznacza właśnie słowo „mały”, „nieduży”. Wąska betonowa ścieżka prowadzi przez dżunglę, która dostarcza emocji zwłaszcza w nocy, i zwłaszcza jeśli idzie się samemu, posiadając przy tym bujną wyobraźnię a także awersję do nietoperzy i owadów. Bez latarki. Po drugiej stronie wyspy warto zjeść, zaś na Long Beach warto pić i imprezować, tańszy jest nocleg. W ten sposób ścieżka między plażami tętni życiem, zwłaszcza wieczorową porą.
Nie bez powodu miejsce to nosi nazwę Long Beach. Plaża jest długa, czysta i szeroka z bardzo przyjemną linią brzegową, bielutkim i piaszczystym dnem. Kiedy pływasz, masz wrażenie, że znajdujesz się w ogromnym basenie. Wzdłuż plaży ciągną się punkty gastronomiczne, budki z ofertą snorklingu oraz taksówek wodnych, szkółki nurkowania, a także małe sklepiki, gdzie możesz nabyć obuwie typu klapki, jeśli Twoje własne szlag trafił.
Jeśli chodzi o bazę noclegową, to trzeba wiedzieć, że w miejscach takich jak Long Beach nie należy spodziewać się ekstrawagancji (chyba, że za ekstrawagancję uznasz spacerujące między domkami warany). Ja polecam Rock Garden, gdzie za ok 100pln można wynająć bungalow z widokiem na morze. Wystarczy dach nad głową, żeby nie kapało; wentylator, żeby się ochłodzić no i coś miękkiego do spania. I tak cały dzień spędzisz na plaży albo dryfując z maską, w pogoni za żółwiem, czy wypatrując rekina. Lazurowe Morze Południowo-Chińskie uniesie Cię jak niewidzialny materac. A nocą…
Nocą w barze zbitym z kilku desek nasączysz się rumem z colą i nawiążesz nowe kontakty. Będziesz boso tupać po piasku, wśród pochodni, w rytm dyskotekowych hitów. Może zmokniesz, bo akurat spadnie deszcz, ale to nic, bo rozgrzeje Cię ten boski napój i taniec. Pewnie niejeden nachalny Włoch zaproponuje Ci „randkę” w Morzu Południowo-Chińskim, albo utniesz pogawędkę z uroczą francuską barmanką. Poczujesz się obywatelem świata, człowiekiem wolnym i spełnionym, czerpiącym radość z faktu, że jutro i wczoraj nie istnieje. I nie martw się, że ostatniej doby nie zaznałeś głębokiego snu. Spokojnie, odeśpisz pod parasolem na plaży, tylko pamiętaj o ruchu obrotowym Ziemi i dobrym filtrze. Każdy znajdzie swój kawałek cienia, kiedy z nieba leje się żar a wilgotne powietrze oblepia skórę i włosy.
A co jeśli znuży Cię ta beztroska bezczynność? Wtedy… wtedy jedź na Tioman!
Najpiękniejsza wyspa na świecie – Tioman
Położona ok 30 km od wschodniego wybrzeża w stanie Pachang wyspa Tioman jest jednym z najchętniej odwiedzanych miejsc w Malezji. Wszystko za sprawą magazynu Times, który w latach 70′ wylansował wyspę jako najpiękniejszą na świecie. Na Tioman zabiera nas prom, w którym odsypiamy sześciogodzinną podróż z Kuala Lumpur do Mersing. Autobus już nie jest tak wygodny jak ten do Jerteh. Z klimatyzacji cieknie woda a kierowca najwyraźniej myśli, że wiezie worki z ryżem.
W Mersing poznajemy Dianę, która wraz ze swoim chłopakiem prowadzi ośrodek wypoczynkowy typu walk-in, czyli bez rezerwacji. Diana jest Muzułmanką, ale nie zakrywa głowy. W ray-banach wygląda raczej jak modna nastolatka z Europy. Nie pości, chociaż trwa Ramadan, bo ciężko pracuje. Milknie tylko na chwilę, kiedy przypala kolejnego papierosa, albo ładuje do ust kęs roti canai, czyli malezyjskiego naleśnika. Opowiada nam o sobie, o wyspie, o wszystkim i niczym, popijając herbatę z mlekiem.
Celem naszej podróży na Tioman jest uzyskanie certyfikatu nurkowania PADI (Professional Association of Diving Instructors) OWD (open water diving). Zatrzymujemy się w ostatniej zatoce, do której dobija prom – Salang Bay. Tu czekają nas cztery dni ciężkiego wkuwania podstawowej wiedzy o nurkowaniu oraz ćwiczenia w wodzie.
W Salang jest dość kameralnie. Rzekłbyś… nudno. Miejsce idealne dla rodzin z dziećmi i dla par. Cisza, spokój, sielanka. Jest tu jeden zaledwie bar z drinkami, gdzie wieczorami można otrzeć się o klimat imprezy, które na Perhentians trzęsą skorupą ziemską. Bo jest tylko jeden pretekst, żeby przypłynąć na Tioman – dobra szkoła nurkowania, którą wyśledziłam już pół roku wcześniej.
Kurs OWD składa się z 5 lekcji na DVD, z kilku sesji podwodnych na płyciźnie (confined diving) oraz czterech zejść typu open water diving, które odbywamy już z łodzi i zapisujemy do dzienników nurkowania. Dodatkowo przerabiamy ok 300 stron podręcznia. Wszystko to w 3 dni, więc jest dość intensywnie. Podczas ćwiczeń na płytkiej wodzie zdobywamy umiejętności takie jak oddychanie z regulatora zastępczego, albo oczyszczanie maski. Najwięcej trudności jednak sprawia utrzymanie odpowiedniej pływalności, która pozwala na kontrolowanie położenia. Umiejętność ta jest kluczowa przy zachowaniu właściwego tępa wynurzania, lub unoszenia się w bezpiecznej odległości od rafy koralowej, aby nie naruszyć jej delikatnej struktury.
Nasz instruktor to wielki jak tur i cierpliwy jak niania Brytyjczyk. Posłusznie zataczam się za nim po plaży, taszcząc na sobie 30 kg. sprzętu, po to żeby odbyć ćwiczenia na płyciźnie. Wieczorem nad szklanką rumu wysłuchujemy opowieści jak to jest być „białasem” w Malezji, albo co się dzieje na wyspie w czasie monsunu. Bo na Tioman las deszczowy to nie park miejski, lecz 12ha naturalnego środowiska dla jadowitych stworzeń, które w porze zimowej szukają sobie suchego kąta w siedzibach ludzkich.
Po trzech dniach zdajemy test i otrzymujemy tymczasowe karty uprawniające nas do samodzielnych zejść do 18m. Umiemy już planować zejścia za pomocą RDP (Recreational Dive Planner) – specjalnych tabel, które informują ile czasu można przebywać na danej głębokości oraz jak długą przerwę między zejściami należy wykonać pozostając na powierzchni wody. Wiemy już co zrobić, gdy nasz „buddy” czyli „partNUR” 🙂 zatruje się azotem albo dozna choroby dekompresyjnej. Otrzymujemy też rybie imiona – taka tradycja – mówi Jono i zazywa mnie zgodne z zachowaniem pod wodą – Tuskfish – czyli rybka ryjąca w dnie morskim, z racji moich problemów z zachowaniem pływalności. Łukasza chrzci zazwą ryby Hornetfish z powodu podobieństwa sylwetek.
Bogaci o nowe doświadczenia i umiejętności wróciliśmy już do domu. Z dumą i satysfakcją, wspominamy Tioman i gratulujemy sobie, że nie zmarnowaliśmy czasu bezczynnie rozpłaszczeni na plaży. Nie ma też nic w tym złego, by leżeć i kompletnie nic nie robić, jednakże odpoczywać można na różne sposoby, prawda? Ja lubię aktywnie, dlatego gdziekolwiek jestem i mam okazję, próbuję nowych zajęć, do czego i was serdecznie zachęcam.
Selamat tinggal! I do następnego…