Relacja z wyprawy na Pik Lenina (Epilog)

Relacja Kuby

Po tym wyjeździe także i Kubę coś zachęciło do spisania swoich przeżyć. I tak właśnie powstała relacja z wyprawy na Lenina w wersji alternatywnej, która jest opublikowana na oficjalnej stornie KW Lubliniec. Wszystkich ciekawych, jak cała ta historia wyglądała w oczach i odczuciu drugiego członka wyprawy zapraszam do lektury na stronie klubu (Relacja z wyjazdu na „Lenina”).
Ekspedycja zorganizowana przez niezależny Klub Wysokogórski Lubliniec zakończyła się sukcesem.

Nawigacja satelitarna

Przez chwilę nieuwagi całkiem nowa nawigacja satelitarna Garmina zapodziała mi się na lodowcu jeszcze przed dojściem na nocleg do Camp 1. Była to bardzo przykra sprawa ze względu na brak komfortu przy zdobywaniu szczytu oraz znaczną cenę tego typu urządzeń. Na nic się zdało mozolne przeszukiwanie gładko wypłuczonego topniejącym w promieniach Kirgiskiego słońca śniegiem i finezyjnie zmrożonego w poświacie księżyca w pełni lodowca.

Plecak, który mi wisi na brzuchu znacznie ogranicza widoczność i swobodę ruchu. Nawet nie zauważam, kiedy nawigacja satelitarna wysuwa mi się z bocznej kieszonki i znika w jednostajnym krajobrazie lodowca. Niestety zauważam to dopiero już pod koniec wędrowania i zupełnie ciężko mi ocenić, jak długo już bez tego cudeńka jestem. Stawia to sukces wyprawy pod znakiem zapytania, ponieważ brak nawigacji satelitarnej przy bardzo słabej widoczności może przesądzić o konieczności wycofu i w konsekwencji niepowodzeniu wyprawy.

Bez nawigacji satelitarnej prekursorzy himalaizmu i wspinaczki wysokogórskiej też z powodzeniem dawali sobie radę. Z nawigacją lub bez postanowiliśmy zdobyć ten szczyt. Na szczęście przybyli nam z pomocą przypadkowo spotkani na szlaku Polacy.

Tego samego dnia spotykamy jeszcze w obozie grupę Polaków wracających na dół po zdobyciu szczytu. Prowadzimy krótką rozmowę i wymieniamy się uprzejmościami. Jestem bardzo mile zaskoczony, kiedy po opowiedzeniu historii ze zgubionym odbiornikiem GPS chłopaki są skłonni pożyczyć nam do końca wyprawy swoją nawigację satelitarną.
- Nam i tak się już nie przyda - oznajmia lekką niepewnością w głosie Michał, jeden ze zdobywców szczytu.
- Wielkie dzięki – mówię sam nie wiedząc, jak się odwdzięczyć. - Jako zastaw damy Wam mój telefon – dodaje Kuba – i potem jakoś się spotkamy w Polsce.
Wymieniamy się numerami telefonów i adresami. Jeszcze raz przekonuję się o tym, że tutaj w górach wszyscy alpiniści tworzą taką małą społeczność, gdzie jeden drugiemu jest w stanie bezinteresownie pomóc.

Nawigacja na szczęście nie była nam potrzebna. Była jednakże wartościowym dodatkiem, ponieważ po powrocie byłem w stanie odtworzyć przebieg drogi na Szczyt Lenina i opublikować tutaj na blogu. Dość szczegółowy opis z uwzględnieniem przewyższenia pomiędzy poszczególnymi odcinakami do pokonania możecie znaleźć we wpisie zatytułowanym Opis drogi na Pik Lenina.

Na szczęście pożyczona nawigacja nie różniła się praktycznie w obsłudze od tej zgubionej gdzieś poniżej.

Oczywiście bez problemów Kubie udało się skontaktować z Michałem po powrocie. Zarówno telefon jak i nawigacja wróciły do swoich właścicieli. Jesteśmy w stałym kontakcie z Michałem i nawet co jakiś czas udaje się razem pojechać w góry.

Co ciekawe, jakie było moje zdziwienie, kiedy około miesiąca po powrocie z Kirgizji otrzymuję pocztę elektroniczną z biura obsługi firmy Garmin, że moja nawigacja została odnaleziona i znalazca pragnie się ze mną skontaktować. Uczciwym znalazcą był Borys z Moskwy, który oddał zgubę drogą pocztową. Przez chwilę mieliśmy pewne wątpliwości, czy znana z należytego traktowania przesyłek poczta rosyjska podoła wyzwaniu. Na szczęście nawigacja jest przystosowana do pracy w ekstremalnych warunkach i pocztę rosyjską też wytrzymała. Jesteśmy z Borysem umówieni na piwo w Moskwie (-:,

Śmierć w górach

Wielokrotnie można spotkać się z stwierdzeniem, że Szczyt Lenina jest jednym najłatwiejszych do zdobycia siedmiotysięczników. Zapewne jest w tym wiele prawdy i takowe stwierdzenie oparte jest na doświadczeniu wielu pokoleń wspinaczy. Jednakże nie należy lekceważyć majestatu góry i potencjalnych trudności napotkanych podczas zdobywania góry. Jak już kiedyś wspominałem, działalność górska jest niebezpieczna i może doprowadzić do uszczerbku na zdrowiu lub nawet śmierci. Doświadczenie, które pozwoli na bezpieczne podróżowanie, działanie na znacznych wysokościach w terenie górzystym oraz bezpieczne poruszanie się po lodowcach przy ziemnych warunkach pogodowych to jest wymagane minimum. Będąc gdzieś tam wysoko może się zdarzyć wiele losowych, często nie do przewidzenia rzeczy, które mogą zadecydować o niepowodzeniu wyprawy lub nawet tragedii.

Siedzimy gdzieś w namiocie zmagając się ze słabościami i objawami choroby wysokogórskiej. Po chwili Sasza wbiega do namiotu i zakłóca niezmącony spokój.
- There is a dead man in Camp 3! – wykrzykuje i na jego twarzy maluje się niepokój. Kiedy informacja ta wreszcie dotarła do nas wszystkich Sasza opowiedział, że Ukraiński alpinista zmarł w nocy w swoim namiocie na skutek niedotlenienia mózgu. Na skutek załamania pogody śnieg przykrył namiot zakrywając wszystkie otwory wentylacyjne. Organizm osłabiony przez wysokość nie wytrzymał. Wpłynęło to dość negatywnie na morale grupy.

Akcja ratunkowa długo nie trwała. Już po kilku godzinach zwłoki alpinisty w czarnym worku są przetransportowane do jedynki. Momentalnie zbiera się grupa gapiów i ciekawskich. Od tego miejsca transport może być dalej kontynuowany konno. Nie mija długo, jak ciało nieszczęśnika niknie między kamieniami za moreną. Jemu nie udało się zdobyć szczytu. Po chwili wszyscy powracają do swoich zajęć. Kucharz Fortuny wraca doobierać ziemniaki na obiad, ktoś inny kończy myć zęby lub zwijać namiot. Obóz powraca do pierwotnego stanu.

Podczas naszej wyprawy w przeciągu niespełna trzech tygodni zginęły dwie osoby. Także w okolicach Camp 3 zginał węgierski snowbordzista podczas nieudanej próby zjazdu po stromym i oblodzonym stoku osunął się w przepaść. A jeszcze kilka dni wcześniej Kuba robił sobie z nim wspólnie zdjęcia i filmy podczas jednego wypadu aklimatyzacyjnego. Już na wysokości obozu trzeciego trzeba być czujnym i obserwować swoje zachowanie, ponieważ wydolność psychofizyczna może się pogorszyć i nie wszystko co oczywiste tam na dole może być realne tu na górze. Nie przez przypadek obsługa namiotów agencyjnych nie zostaje w trójce dłużej niż trzy dni.

Samotne wejście Aloszy

Alosza w chwili spotkania w obozie pierwszym nie do końca wydawał się przekonany o swoich planach i powodzeniu wyprawy. Jednakże tak sam o jaki i my, tak i on musiał dojrzeć do zdobycia tej góry. Każdy musi przejść tę drogę sam zanim uda się wejść na szczyt.

Udało mu się zaadaptować, wyczekać na dobre okno pogodowe i ostatecznie zdobyć Szczyt Lenina. Nie dość, że wszedł na szczyt to i cało wrócił do Nowosybirska, a Saszy do Władywostoku. Do dzisiaj utrzymujemy kontakt mailowy i wysyłamy sobie życzenia na święta.

Sasza nawet zapraszał do siebie w góry na Kamczatkę, a jest tam co zdobywać. Sprawa jest otwarta i nie wykluczam, że jeszcze mnie tam kiedyś wiatr podróżnika poprowadzi.

Prezerwatywa

Sam nie wiem do końca, jak to się stało, ale przez cały ten czas, kiedy zmagałem się trudnościami tam na górze, miałem w wodoszczelnej kieszeni kurtki z membraną prezerwatywę o smaku truskawkowym. Zawiniątko się jakoś zapodziało pewnie dlatego, że smakowe prezerwatywy są zazwyczaj w opakowaniach o kolorze kojarzącym się ze smakiem i dlatego, że moja kurtka z membraną jest tego samego koloru co truskawki. I tak właśnie zupełnie przypadkowo truskawkowa prezerwatywa weszła razem ze mną na Pik Lenina.

Gazetka parafialna

W zwyczaju każdego górołaza jest zabrać coś ze sobą na szczyt. Jedni biorą ze sobą flagę swojego narodu, inni misia z dzieciństwa, jeszcze inni logotypy sponsorów. Wszystko zależy od charakteru wyprawy oraz sentymentów rządzących nami. My oprócz flagi Polski, logotypu KW Lubliniec oraz logotypu Polmaru zabraliśmy ze sobą gazetkę parafii pod wezwaniem świętego Stanisława Kostki w Lublińcu.

Myślę, że niejednemu teraz na usta się ciśnie pytanie „Po co?”. I jakby nie patrzeć chodzi tutaj sławę, pieniądze i kobiety. Wszystko dla konkursu, którego założeniem było zabrać gazetkę parafialną wraz ze sobą na wakacje. Zwycięzcą jest osoba, która zrobi zdjęcie z gazetką w najbardziej odległym lub egzotycznym miejscu na świecie. Jakby nie patrzeć łysina Lenina jest dość odległym i egzotycznym miejscem.

Ze względu na naprzykrzające się dolegliwości związane ze znaczną wysokością udało nam się tylko zrobić zdjęcie na szczycie z gazetką na pierwszym planie. Kuba był już lekko zdezorientowany na szczycie i jedyne co udało mu się wyciągnąć z plecaka to właśnie gazetka parafialna. Pewnie była znacznie większych rozmiarów niż złożona w kostkę i leżąca gdzieś na dnie plecaka flaga lub reklamówka sponsora. Przez cały ten czas Kuba niósł ze sobą, żeby zrobić zdjęcie konkursowe razem z tym numerem gdzieś na końcu świata.

I udało się (-:, Nikt pewnie nie jest sobie w stanie wyobrazić, jaki tam dramat dział się na górze. Ile poświęcenia, zdrowia i zachodu kosztowało nas to zdjęcie. Zdjęcie zostało docenione i opublikowane na okładce gazetki parafialnej. Teraz już czekają nas sława, pieniądze i piękne kobiety.

W mediach

Nie tylko na blogu huczy aż głośno o zakończonej spektakularnym sukcesem wyprawie. Do tej pory wzmianka o zdobyciu Szczytu Lenina ukazała się na portalu informacyjnym miasta Lubliniec (KW. Lubliniec Lenin Peak Expedition) oraz na stronie Klubu Podróżników Śródziemie (Na łysinie Lenina – relacja z wyprawy na Szczyt Lenina). Jeżeli czas i cierpliwość pozwolą to gdzieś jeszcze usłyszymy w mediach lub internecie o wyprawie. Materiał z wyjazdu jest dość obszerny i wręcz niestosownym by było, żeby tak się kurzył na dysku twardym.

Przeczytaj więcej na blogu o wyprawie na Pik Lenina.

Komentarze

13 odpowiedzi

  1. Co jak co, ale z pewnością akurat Wasze zdjęcie powinno wygrać w konkursie. Jestem pełna podziwu, oby tak dalej, oby wiecej zwycięstw! 🙂

  2. Myślę, że zdobywanie szczytów to jedno z moich niespełnionych jeszcze marzeń. Tym bardziej fajnie się o tym czyta (pomimo przykrego wątku śmierci, ale nie ukrywajmy, wspinaczka na znaczne wysokości ma to ryzyko mocno w siebie wpisane).

  3. Piekna wyprawa i piekny wpis. Dopiero niedawno odkryłam, ze uwielbiam zdobywać szczyty. Wspiąć sie tam – marzenie!

  4. Bardzo ciekawy blog. Gratuluję zdobycia Lenina (Trochę lat minęło od tego wydarzenia). Po Kubie widać jak „przeczołgała” go ta góra. Można powiedziec ,że postarzał się o 20 lat (twarz!). Nachodzi mnie pytanie – czy nie popełniliście błędu w wyposażeniu? Apteczka? Deksamatezon?

    1. Tak, tak, ale wspomnienia nadal żywe.

      Myślę, że Kuba może trudniej adaptować się do wspinaczki wysokogórskiej, nie najlepiej się aklimatyzuje do znacznych wysokości. Podobne dolegliwości dotknęły go również na Noszaku powyżej siedmiu tysięcy metrów.

      Pik Lenina był naszym pierwszym projektem powyżej 7k i uczyliśmy się wtedy radzić na znacznych wysokościach. Z perspektywy czasu zrobiłbym kilka rzeczy inaczej. Dlatego też spisałem tę historię, żeby inni nie popełniali tych samych błędów.

      Deksametazon doustny za wiele by nie pomógł, a jeszcze wtedy nie wiedziałem o możliwości nabycia leku od razu ze strzykawką gotowego do iniekcji. W Hindukusz brałem deksę w ampułkach i w nocy przy świetle czołówki napełniałem strzykawki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *