Cebulowa dieta (Pik Lenina 2014, cz. 2)

Kotlina Ałajska

To właśnie Sary-Tasz jest pierwszym przyczółkiem cywilizacji po przekroczeniu pasma Gór Ałajskich. Tutaj zaczyna się Kotlina Ałajska (Dolina Ałajska), miejsce jakże inne od tego, co widzieliśmy wcześniej. Czuć w powietrzu, że jesteśmy już dość wysoko i dlatego też roślinny niechętnie tutaj zapuszczają swoje korzenie w głąb suchej i zwietrzałej gleby. Rozpościerający się na wiele kilometrów płaskowyż jest ze wszystkich stron otoczony ponurymi górami z groźnie spękanymi lodowcami.

Obóz główny jest jakby przedsionkiem tego wszystkiego. Dookoła jest zielono, a szumiący w tle górski strumień jest najlepszą muzyką relaksacyjną dla myśli rozstrojonych szumem wielkich siedlisk ludzkich.

I tutaj się okazuje, że nasz dzielny kierowca taksówki tak do końca zupełnie nie wie, jak się dostać do obozu głównego (ang. Base Camp) pod Pikiem Lenina, który mieści się na Polanie Łukowej. Co gorsza, jak się później okaże, nie miał też wyobrażenia o jakości nawierzchni na ostatnim odcinku drogi. Dlatego też jeszcze raz zatrzymujemy się po drodze na chwilę i zabieramy nowego pasażera w ostatniej napotkanej na trasie miejscowości Sary-Mogul (rus. Сары-Могол). Stąd już tylko pozostaje jechać w górę, do obozu.

Kotlina Ałajska pewnie ciągnęłaby się tak aż po sam horyzont gdyby nie strome szczyty, które niczym armia umarlaków wyłaniają się spod ziemi i swoimi ostrymi nożami grani przecinają spokój tego pustkowia. (fot. Jakub Szczerba)

Nowy przewodnik okazuje się być nader rozmowny. Opowiada nam trochę o swoim życiu i o tym jak zupełnie niedawno stał się pełnoprawnym obywatelem Rosji. Z dumą pokazuje nam swój nowy rosyjski paszport. Dla umilenia pogawędki częstuje nas kumysem (kirg. кымыс), jest to swego rodzaju mleczny napój alkoholowy wytwarzany od pokoleń przez plemiona koczownicze Centralnej Azji z mleka klaczy. Zabrał tego ze sobą całą butlę. Najwyraźniej wiedział, że ostatni odcinek drogi, pomimo iż krótki, zajmie nam dłuższą chwilę.

W Sary-Mogul zjeżdżamy z asfaltowej drogi i tak żegnamy się na pewien czas z cywilizacją. Przed nami rozpościera się imponujący widok ośnieżonych szczytów. Pozostają już tylko góry i realizacja tego ambitnego przedsięwzięcia przez naszą małą dwuosobową ekipą. Zanim jednak tam się dostaniemy, pozostaje jeszcze przedostać się przez rozlewiska i wyschnięte koryta rzek tą małą taksówką sprowadzaną z Japonii.

Trasa prowadzi przez pagórkowaty teren, silnik co jakiś czas mocniej zawarczy przy cięższym podjeździe lub jakiś większy kamień obetrze o podwozie w głębszych koleinach i przy bardziej stromych zjazdach. Droga co jakiś czas się rozwidla, by zaraz potem połączyć się ponownie, czasem też zupełnie zanika w trawiastym terenie. Dobrze jednak, że jedzie z nami też ktoś z okolic dobrze znający drogę. Co prawda Kubie chyba za bardzo nie podpasował jego na