Miasto Nidaros znajdujące się u ujścia rzeki Nidelva, o którym między innymi rozpisywał się Pilipiuk, zwane jest dzisiaj Trondheim. Pomimo, iż jest bardzo stare nie znajdziemy tutaj wąskich uliczek i zwartej zabudowy, która jakże jest typowa w miastach i miasteczkach skandynawskich.

Szerokie i regularnie ułożone ulice są zaprojektowane, żeby zatrzymać rozprzestrzenianie się ognia w przypadku pożaru. Taka decyzja została podjęta nie zważając na prawa własności po pożarze Hornmana, który pochłonął 90% miasta w 1681 roku.Wędrując wzdłuż rzeki Nidelva docieramy do mostu Gamle Bybro, który pokazuje, że drewniana architektura miasta przetrwa jeszcze kolejne kilkaset lat.

W tym miejscu czuje się dawnego ducha tego miejsca… miejsca, które jak feniks potrafiło niejednokrotnie odrodzić się po niejednej niszczycielskiej pożodze. Stojąc na środku mostu po lewej i prawej ręce widzimy stare drewniane magazyny, które od dawna już nie pełnią swojej pierwotnej funkcji. Dzisiaj tutaj możemy napić się piwa i zjeść dobrą rybę. Po drugiej stronie mostu mieści się drawnianie miasteczko Bakklandet, gdzie znajdziemy stylowe małe kawiarenki urządzone w nietuzinkowym stylu.

W samym centrum miasta na każdym kroku znajdziemy małe piwiarnie i kluby. Pewnego któregoś już z rzędu wieczoru niezdecydowani kręciliśmy się po mieście w poszukiwaniu miejsca tworzącego nastrój a zarazem z niewygórowanymi cenami. Wcześniej byliśmy już w wielu ciekawych knajpkach, ale teraz licząc na odrobinę szczęścia szukaliśmy czegoś nowego, coś co mogłoby wprowadzić lekką odmianę. Znajomy z Grecji znawca dobrej kuchni i wygody – Georgios powiedziałby zapewne, że nie ma sensu szukać, jeżeli mamy już sprawdzone miejsca. W tym przypadku zdałem się na sugestie znajomych z Malezji, których filozofia była lekko odmienna.

Znajomy Vin Cent po kilku minutach błądzenia wzdłuż drewnianej zabudowy w okolicy rzeki Nidelva zauważył nieśmiało wyglądające zejście schodkami w dół. Nie zostało wiele więcej do zrobienia, jak tylko wejść i zakupić kufel chłodnego bronka. Coś jednak nie wyglądało do końca zwyczajnie, na drzwiach wejściowych w małym przedsionku wisiał malunek trupiej czaszki a na bocznej ścianie jakaś wizja ognia piekielnego.

Po przekroczeniu progu przed naszymi oczami ukazała się długa piwnica cała wymalowana na czerwono. W jednym końcu stała scena pokryta mgłą z instrumentami muzycznymi, z drugiej zaś strony bar. Barmanka z czarnym makijażem i kolczykami we wszystkich możliwych miejscach idealnie się komponowała z muzyką metalową w tle oraz plakatami z odwróconymi pentagramami. Jeżeli serwują tutaj piwo to ja zostaję – pomyślałem sobie.

Jakie było moje zdziwienie, kiedy zostałem poproszony o dowód osobisty. W jednej chwili poczułem się, jak w czasach liceum w osiedlowym sklepie próbowałem kupić piwo. Z drugiej strony pomyślałem, że jeszcze nie tak źle ze mną. Piwo smakowało wyśmienicie z racji tego, iż kufel wypełniony złotym napojem w Norwegii jest około dziesięciu razy droższy niż w Polsce. Przy drugiej kolejce zostaliśmy grzecznie poinformowani, że jest planowany na wieczór koncert i jeżeli chcemy zostać, to musimy uiścić dodatkową opłatę. Rzekomo jakiś koncert folkowy z mocniejszymi riffami gitarowymi, dlaczego nie – pomyślałem sobie. Dostałem pieczątkę na nadgarstku i następne piwo.

Tuż przed północą do piwnicy zaczęli się schodzić ludzie ubrani na czarno. Kobiety z czarnym makijażem, kolczykami i tatuażami w najdziwniejszych miejscach i mężczyźni z długimi włosami i w czarnych skórzanych kurtkach. Myślałem, że takowa subkultura już dawno została wyparta przez hipsterów, gimbusów, bo pamiętam takich osobników tylko z czasów liceum. Znajomy z Malezji Phen Chiak był lekko zaniepokojony rozmiarem głośników przy scenie i stosunkowo niewielką odległością od nas siedzących przy barze. Przed koncertem barmanka rzuciła na ladę zatyczki do uszu. Miało się tutaj coś wydarzyć.

Okazało się po czasie, że w Trondheim był właśnie festiwal muzyki metalowej. Pierwszy zespół wkroczył między trzecim i czwartym piwem. Wszyscy byli ubrani na czarno i mieli brody sięgające do brzucha. Na głowie włosów był brak. Co dziwne nie mieli ze sobą też instrumentów ludowych, z którymi muzyka etniczna mi się zawsze kojarzyła. I tak właśnie, grali muzykę death metalową. Miejscami przypominała mi techniczny death metal w wykonaniu Behetmotha. W sumie nie było tak źle i solówki gitarowe mogły się naprawdę podobać. Co innego mogę powiedzieć o drugim zespole.

Była to grupa ludzi wymalowanych na zielono z poszarpanymi ubraniami. Lider zespołu miał na przedramieniu skórzane paski wzmacniane kośćmi z jakiegoś kurczaka. Pod owłosionym brzuchem wisiało coś na kształt skórzanej spódnicy, do której były przytroczone czaszki psa lub innego zwierzęcia. Bezkształtny krzyk dobywający się z głośników nie był już nie tylko bodźcem dla słuchu, ale i całego ciała. Podmuch wibrującego powietrza rozjątrzył skórę i wszystko co we mnie – taki stymulator perystaltyki jelit. Phen Chiak nie przez przypadek głośniki przyrównał do silnika odrzutowego.

Na każdym kroku spotykam się z nawiązaniami w nazewnictwie do wywodzącego się z mitologii nordyckich trolla. Nie trudno będąc gdzieś na łonie natury natrafić na drogę (Trollstigen – Droga Trolli), skamieniałego (Trollholmsund), ścianę (Trollveggen – Troll Wall), czy też język (Trolltunga) trolla. Tak i ja niewiele się prosząc w poszukiwaniu ciekawych miejsc do wspinaczki lodowej zawędrowałem do Trolla. Zwisające lodospady wzdłuż fiordu najprawdopodobniej były zmarzniętymi smarkami z zamienionego w kamień trolla zamieszkującego te okolice.

Jeżeli ktoś nie chce się wpinać po czyichś wydzielinach z nosa, może z łatwością znaleźć ciekawe formy lodowe idealne do wspinania w kilku miejscach (Brænnefossen, Tilleråsen) w okolicach Trondheim. Najciekawsze znajdują się jednak ponad godzinę jazdy samochodem w kierunku południowym od miasta (Buvika, Støren 1, Enganfossen). Wydawać by się mogło, że w kraju gdzie zima gości przez większość roku nie trudno znaleźć kompana do wspinaczki w lodzie. Z takim założeniem też spakowałem wszystkie bambetle i poszedłem na samolot. O mały włos nici by z tego były. Na szczęście spotkałem Moshada z Iranu – zagorzałego fana Kukuczki i polskiego himalaizmu.

Komentarze

9 odpowiedzi

    1. Wydaje mi się, że to jest właśnie charakterystyczne dla krajów/społeczeństw rozwiniętych. Dojazd do pracy nie jest sportem, ale bieganie po lesie w najdroższym odzieniu outdoorowym, to już inny wymiar aktywności fizycznej. (-:,

  1. Niedawno wróciłam z tamtych okolic, ale byłam w Norwegii głównie w celach zarobkowych także nie mam takich ładnych zdjęć z Trondheim jak Wy 😉 Koncert metalowy w Norwegii? Brzmi co najmniej intrygująco… Chociaż to nie do końca mój ulubiony gatunek muzyczny (sądząc po relacji nie tylko ja mam takie podejście ;)).

  2. Zdecydowanie muszę wrócić do Norwegii. Cały czas znajduję ciekawe miejsca w których jeszcze nie byłam.
    Wodospad wymiata:) Wspinaczki po lodzie jeszcze nie próbowałam.
    I zazdroszczę festiwalu muzyki metalowej. Ze względu na klimat.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *